wtorek, 29 stycznia 2008

Śnieg



Ochłonęliśmy już nieco po pierwszym szoku i to co nas na początku dziwiło stało sie bardziej zwyczajne. W poniedziałek przyjechały do nas nasze rzeczy z Polski, więc zastawiliśmy nimi nasz wydawało się duży salon. Jednak gdy postawić w nim 12 sporych pudeł to nie bardzo jest jak przejść. Tylko co my z nimi zrobimy kiedy przyjdą panie sprzątaczki? Udało się nam też jako tako poradzić sobie z przestawieniem się na 110 V - kupiliśmy wtyczkę odpowiedniego kształtu i używamy na razie tylko rzeczy dwunapięcowych. Uruchomiliśmy też komputer stacjonarny i przekonfigurowaliśmy sieć w domu.

We wtorek zaskoczyła nas pogoda - w Richmond spadł śnieg. W Vancouver był już on w weekend, ale u nas było sucho. Rano obudziło nas wycie samochodów, które nie mogły podjechać na śliski podjazd z garażu podziemnego. Śniegu spadło kilka centymetrów, tak że cała okolica stała sie biała i wszystko wyglądało niezachęcajaco do pójścia do pracy. Drogi w Steveston były nieodśnieżone, gdzieniegdzie pokryte zbitym śniegiem i lodem, ale głównie pośniegowym błotem. Dopiero bliżej centrum było lepiej. Myślę, że bardziej my i nasz gospodarz domu byliśmy zaskoczeni zimą niż drogowcy.

Niestety nasz chwiliowy spokój mąci fakt, że w weekend zabierają nam samochód, a w przyszłym tygodniu trzeba się zabrać za szukanie mieszkania.







wtorek, 22 stycznia 2008

Sun Day (zdjęcia)



W Niedzielę przyszedł jeden z 65 dni słonecznych w Vancouver. Więc prosto z mszy pojechaliśmy zobaczyć kolejne nieznane miejsca.












Zdjęcia z Knight St. którą jeździmy do kościoła. Większość okolicy jest pagórkowata i tylko wyspy delty rzeki Fraser, gdzie leży Richmond są płaskie.


Wybraliśmy się na Burrard Mountain, gdzie leży Uniwersytet Simona Fraser. Wzgórze ma 370m, pólnocne stoki schodzą bardzo stromo wprost do zatoki, przebiega przez niego Canada Trail, a porośnięte jest w większości lasem iglastym. Zdjęcia są z naszej wycieczki z parkingu, na szczyt, potem w dół Canada Trail do punktu widokowego i z powrotem.



















środa, 16 stycznia 2008

Wyprawa do Downtown


Tak się złożyło, że do Vancouver wylecieliśmy tego samego dnia, co Krzyś, jednak spotkać udało nam się dopiero w niedzielę.

Mieliśmy się zdzwonić w niedzielę rano, ale my wyjechaliśmy do kościoła na 10:00 i tylko wysłaliśmy maila, że spotkamy się na stacji Burrard Skytrain o 12. Po mszy podjechaliśmy samochodem w okolice stacji Nanaimo (niestety nie ma tam Park&Ride, więc parkowaliśmy w bocznej uliczce) i pojechaliśmy SkyTrainem do centrum.

SkyTrain to w pełni zautomatyzowana (bez maszynisty) szybka kolejka miejska. Co ciekawe, nie ma automatycznych drzwi oddzielających peron od torów. Większość trasy jest napowietrzna i tylko w Downtown schodzi pod ziemię. Zaczyna się na Waterfront i biegnie aż do New Westminster, które okrąża, po czym dużym łukiem zawraca z powrotem do centrum. Kursuje bardzo często, zanim podeszliśmy z samochodu widzieliśmy jak uciekły nam 4 kursy.

Na stacji Burrard czekaliśmy i czekaliśmy, ale Krzyśka nie było, nie mogliśmy się do niego dodzwonić, a żadne z nas nie ma telefonu komórkowego. Kiedy już naczekaliśmy się dość, postanowiliśmy podjechać jeszcze do końcowej stacji Waterfront (póki mieliśmy jeszcze ważne bilety) i zobaczyć SeaBusa. I akurat kiedy wysiedliśmy z kolejki i szliśmy rampą do przystani, spotkaliśmy Krzyśka, który nie odebrał naszego maila, ale też szedł zobaczyć SeaBusa.

SeaBus to kolejny element transportu publicznego w Vancouver. Ten szybki prom w ciągu 15 min. przewozi pasażerów z Vancouver Downtown do North Vancouver w poprzek zatoki Burrarda. Mieści on około 400 pasażerów i kursuje średnio co pół godziny.

Kiedy już nacieszyliśmy się tym, że dzięki zamiłowaniu do komunikacji publicznej spotkaliśmy się mimo tego, że się nie dogadaliśmy, poszliśmy zwiedzać Downtown.

Krzysiek poprowadził nas najpierw do zegara parowego, a potem do Chinatown. To był nasz pierwszy dzień w centrum i pierwszy dzień kiedy było widać góry, więc na każdej przecznicy zatrzymywaliśmy się i robiliśmy zdjęcia.

"Tu jest bardziej jak w Chinach" - skomentował Krzysiek, porównując tutejsze chińskie osiedle do Chinatown w Londynie, które jest wg. niego bardziej reprezentacyjne i turystyczne, a tutejsze jest bardziej brudne i mieszkalne. Byliśmy w chińskim ogrodzie "Dr Sun Yat Sen Classical Garden", podobno pierwszym klasycznym chińskim ogrodzie poza Chinami. Musi tu być pięknie na wiosnę, choć teraz też było ładnie i zielono, zważywszy na to, że mamy styczeń.

Downtown zrobiło na nas negatywne wrażenie. Nigdy wcześniej nie byliśmy w żadnej dzielnicy wieżowców i kojarzyły nam się raczej ze lśniącymi szklano-stalowymi budynkami banków. Tu większość wieżowców, to nie budynki komercyjne, a apartamentowce. Ulice są brudne, jest dużo jest żebraków, często z głównej alei skręca się w wąską uliczkę, gdzie na asfalcie poniewierają się śmieci nie mieszczące się już w kontenerach. Po sennym Steveston, brzydkim, ale względnie czystym centrum Richmond spodziewaliśmy się czegoś na poziomie. Z daleka - zwłaszcza z nocnego SeaBusa - wygląda bardzo ładnie, ale nie chcielibyśmy tam mieszkać.

Po Downtown poszliśmy na krótki spacer do Stanley Parku, jest tam ładnie, zwłaszcza jak na tą porę roku. Mają dobrze wydzielone ścieżki rowerowe i chodniki, więc fajnie musi się tam jeździć.

O zmierzchu wróciliśmy sobie do centrum trolejbusem, przepłynęliśmy SeaBusem tam i z powrotem (i nie byliśmy jedynymi pasażerami którzy tak robili!), a potem wróciliśmy do domu.

New Westminster


Kiedy Tadek zwiedzał Westminster, my byliśmy w New Westminster.

Geografia polityczna Vancouver i okolic przypomina Trójmiasto lub Górny Śląsk. Jest tam kilka miast: Vancouver, Richmond, Burnaby, North Vancouver, West Vancouver, Surrey,... które w całości tworzą Greater Vancouver, zwane też od niedawna Metro Vancouver. Jest to obszar ograniczony z jednej strony Górami Nadbrzeżnymi, z drugiej Zatoką Georgia, a od południa granicą z USA. Mieszka tu 2,2 mln ludzi, z czego ponad 500 tys. w samym Vancouver.
Większość tych miast to sypialnie z hektarami domków jednorodzinnych, tylko Vancouver ma "downtown" z prawdziwego zdarzenia - z wieżowcami, kolejką podziemną itd.

New Westminster jest niewielkim miastem na wzgórzu nad północną odnogą rzeki Fraser. Wybraliśmy się tam zobaczyć czy warto tam zamieszkać. Z samego patrzenia na mapę wyglądało to interesująco:
* blisko pętli 410, które potem jedzie przez pola do Microsoftu, więc podróż trwa tylko pół godziny
* jest autostrada oraz ścieżka rowerowa do MCDC
* jest SkyTrain, czyli napowietrzne metro do centrum Vancouver
Na miejscu okazało się że jest tam wielka góra - tzn. tylko wąski pas nadbrzeża jest nisko, zaraz potem zaczyna się strome wzgórze - tak strome, że na początku krążyliśmy dookoła, bo baliśmy się wjechać samochodem z automatyczną skrzynią biegów. A na wzgórzu jest dużo domków jednorodzinnych i kilka apartamentowców (i niskich i wysokich), ale daleko od pętli 410.

Kiedy wjechaliśmy na górę się rozejrzeć, zaparkowaliśmy na zboczu koło japońskiego kościoła (chrześcijańskiego) i coś mnie podkusiło żeby skręcić koła tak żeby samochód nie zjechał jak puszczą hamulce. Niestety wyjąłem już kluczyki, więc zablokowała się nam kierownica. Pogoda była typowa jak na "Beautiful British Columbia" (taki napis mają tu wszystkie rejestracje) tzn. padało, więc nie bardzo chciało nam sie wychodzić rozglądać; ja lekko spanikowany czytałem instrukcje do samochodu bo nie mogłem sobie poradzić z blokadą, a Justyna robiła zdjęcia czarnej wiewiórce która hasała na skwerku przed kościołem.


W końcu udało nam się odjechać, przejechaliśmy jeszcze kilka przecznic i zrobiliśmy zakupy w WalMart. Ten sklep również okazał się być podobny do całej reszty kanadyjskich hipermarketów, a w dodatku nie ma (albo my, ciapy, nie znaleźliśmy?) świeżych warzyw, owoców i mięsa. Nie myśleliśmy, że tu tak trudno będzie z zakupami.


Pierwsze wrażenia z MCDC

Ostatnie trzy miesiące w Polsce pracowałem w Motoroli.
Było tam średnio, wszystko było strasznie zbiurokratyzowane - ludzie byli fajni, mili, starali się i walczyli jakoś z biurokracją na poziomie CMM5 , ale porównując MS i Moto (wielkie korporacje) to w MS wszystko jest jakoś mniej formalne. Może to dlatego że Motorola dużą część swojej aktywności wiąże z kontraktami rządowo-militarnymi i tam pewnie wchodzi w rachubę absolutna tajność i prześwietlanie przez służby specjalne (amerykańskie, polskie i wewnętrzne - motorolowe) do 7 pokolenia.

W każdym razie w MS komputer był od razu, nie musiałem o niego nigdzie pisać i prosić, rejestrować się itd. Były słuchawki i LiveCam'y w wielkim kartonie, więc wziąłem i zainstalowałem. Część różnic wynika pewnie z innej kultury pracy w Polsce i w Kanadzie, więc nie jest to tylko różnica międzykorporacyjna.

W Motoroli jest wielki plan szkoleń ITP których jest milion, a dokładnie z 2 miesiące nieustannych wizyt na szkoleniach. ITP były fajne, niektóre (Requirements managment) były genialne, ale ogólnie było tego dużo i nie były jakimś sensownym posetem. W MS miałem jeden dzień szkoleń ogólnych z pracy, w tym super szkolenie (wideo) z kwestii prawnych, zrobione naprawdę z humorem. Zostało mi jeszcze do zrobienia elektronicznie szkolenie związane głównie z bezpieczeństwem. Poza tym miałem szkolenie z mieszkania w Kanadzie, podatków, czekam na szkolenie z wiz do USA oraz mieliśmy wycieczkę nieruchomościoznawczą po Greater Vancouver. Myślałem że "bus tour" to będzie coś gdzie zrobię jakieś zdjęcia itd., a tu okazało się, że jeździliśmy i miłe panie z DADA (odpowiedzialne za nasze zadomowienie się tu) opowiadały ile wynoszą czynsze.

Wczoraj miałem rozmowę z menedżerami z Richmond i tyle ile mogę powiedzieć to:
* Strona AdLabu (mojego zespołu)
* Microsoft Surface (może coś na to będę pisał ale nie wiem co)

czwartek, 10 stycznia 2008

Mieszkanie w którym straszy

W naszym mieszkaniu są dwie pary zamkniętych drzwi. Jedne prowadzą do komórki, gdzie stoją pudła do wszystkich urządzeń elektronicznych jakie mamy - tyle przynajmniej widać przez szparę. Natomiast drugie drzwi - koło naszej sypialni i schowka na pralkę i suszarkę - były dla nas zagadką. Do naszych kluczy do domu jest przypięty jeszcze jeden klucz, który nie pasuje ani do drzwi do komórki, ani do tych drugich zamkniętych drzwi, ani do skrzynki pocztowej w holu.

Wczoraj Justyna znalazła na naszym tarasie za rogiem kolejne tajemnicze drzwi, i okazało się że do nich pasował klucz. Byliśmy bardzo podekscytowani i trochę przerażeni takim wchodzeniem gdzieś gdzie było zamknięte - za drzwiami była sypialnia - najpierw przypomniało nam się Mullholand Drive i pomyśleliśmy że to jest nasza sypialnia - i może wchodzimy przez jakieś lustro albo coś - ale po braku bałaganu szybko poznaliśmy że to jest druga sypialnia. Baliśmy się że to do innego mieszkania, ale nikogo tam nie było. Były drzwi i za tymi drzwiami było już nasze mieszkanie. W tej nowej sypialni odkryliśmy trzecią (!) łazienkę, najlepiej wyposażoną - z wanną i prysznicem, deskę do prasowania, żelazko (które już kupiliśmy).

Ale postanowiliśmy zamknąć tamten pokój i nie przyznawać się że go odkryliśmy. Tylko chwilowo pożyczyliśmy sobie deskę do prasowania.

Pierwszy tydzień w skrócie (4)

Microsoft Canada Develompent Center mieści się na wschodnich przedmieściach Richmond w parku technologicznym. Biuro jest w budowie, zaczęli je budować na wiosnę tego roku, na jesieni sprowadzili się tam pierwsi pracownicy i teraz jest już tam nas 130 osób. Ponieważ prace budowlane ciągle trwają - w lutym będą otwierać kolejne skrzydło budynku - wszystko jest tam totalnie tymczasowe: wszystkie meble mają kółka, łącznie ze ściankami, żeby można było je szybko reorganizować. Wg tego co nam mówili, kiedy budynki będą skończone żadne z dotychczasowych pomieszczeń nie zostanie w tym stanie, w jakim jest teraz.

W pierwszym budynku (tzw. building 3) siedzi Szef, HR i mniej więcej połowa programistów. Budynek jest tym lepszym budynkiem - ma okna i ksero. Drugi budynek - czyli ten do którego trafiłem ja i inni nowo przyjęci jest tym bardziej niedokończonym. Gdzieniegdzie trzeba się poruszać w kaskach, no i nie ma okien. Tzn. okna są, ale wewnątrz budynku postawiono jakby namiot (już bez okien) i tam my siedzimy. A ta strefa buforowa jest dla robotników budowlanych, którzy cały czas coś tam kombinują.

Do pracy dojeżdżam na razie samochodem i trwa to ok. 20 min (13km). Najbardziej zaskoczyło mnie to, że tu wszyscy zupełnie ignorują ograniczenia prędkości - tak o 20% to minimum - w mieście jest 50km/h a wszyscy mijają mnie lewym lub prawym pasem. Nie do końca jasne są dla mnie preferencje tutejszych kierowców jeśli chodzi o pasy ruchu. W Polsce zasadniczo jest przepis żeby trzymać się prawego pasa ruchu (mowa jest o drogach miejskich, nie autostradach), natomiast tu większość kierowców jeździ lewym pasem i (tak mi się wydaje) zachęcają do tego znaki.

Inna drogowa nowość to migające czerwone światło - ostrzega o skrzyżowaniu równorzędnych dróg. Na takim skrzyżowaniu obowiązuje zasada - kto pierwszy ten lepszy - za pierwszym razem stałem i ustępowałem kierowcy z prawej strony ale on nie chciał jechać bo ja podjechałem pierwszy.

Niestety samochód mamy tylko na miesiąc - potem będziemy musieli sobie albo znaleźć inny albo dojeżdżać do pracy autobusem. A po trzech lub sześciu miesiącach, żeby dalej móc prowadzić tu samochód będę musiał zdać egzamin na prawo jazdy Kolumbii Brytyjskiej.

Pierwszy tydzień w skrócie (3)

Pierwszy weekend spędziliśmy szukając. Szukaliśmy wszystkiego: sklepu z jedzeniem, z kablem do laptopa, z przejściówkami na 110V, centurm Richmond, mojego miejsca pracy, polskiego kościoła itd. Udało nam się znaleźć prawie wszystko prócz przejściówek, przy czym znaleźliśmy dużo rzeczy których się nie spodziewaliśmy - np. jadąc na północ do polskiego kościoła pojechaliśmy na południe do miasta Delta.

Centrum Richmond jest brzydkie. Nasza wieś - Steveston Village to głównie domki jednorodzinne i trochę nowych czteropiętrowych apartamentowców, ale jest dużo zieleni więc wszystko wygląda znośnie. Centrum Richmond to poza kilkoma wyjątkami same centra handlowe w stylu naszej Galerii Krakowskiej, przy czym z zewnątrz wyglądają 100x gorzej - jak jakieś Tesco czy Real na obrzeżach miasta. Poza tym budują tu ichniejszy szybki tramwaj, czyli Canadian Line, który będzie gotowy na olimpiadę w 2010r. Na razie wzdłuż jednej z głównych ulic (No 3 Rd) postawili betonowe słupy i betonową rampę 8 m nad ziemią, po której tramwaj będzie jeździł, a która na razie tylko straszy.

W centrach są przede wszystkim butiki oraz supermarkety ze wszystkim (w sensie wszystkiego po trochu). Najbardziej zaskoczył nas mały wybór żelazek i suszarek - nawet w sklepach AGD były góra 3 modele! Jedzenie jest 2.5x droższe niż w Polsce (czyli 1$ = 1zł), a pieczywo jest jeszcze dodatkowo dwa razy droższe a na dodatek niedobre. Może duża mniejszość azjatycka już przystosowała lokalny rynek do swych kulinarnych potrzeb, ale dla nas niestety większość rzeczy jest albo taka sobie albo jeszcze gorsza.

Poza centrum Richmond przypomina Steveston Village z domkami "american dream" i niewysokimi apartamentowcami gdzieniegdzie. Zadziwiająco dobrze jest tu rozwinięty transport niesamochodowy. Jest dużo ścieżek rowerowych, jeździ też dużo autobusów, choć zrozumienie logiki ich rozkładu jest dla mnie ciągle zbyt wymagającym wyzwaniem. Gdy raz wybraliśmy się do centrum autobusem (bilet jednorazowy $1,9) to w drodze powrotniej najpierw nam się autobus spóźnił 10 min przy częstotliwości kursów 12 min, a potem zepsuł dwa przystanki dalej. Kierowca z podmiany powiedział, że nie jedzie do nas (pętla) tylko zawraca wcześniej i mamy czekać na inny autobus. Na szczęście wszystkie bilety tu są na 1.5h więc ostatecznie udało nam się dojechać do domu.

Pierwszy tydzień w skrócie (2)

Mieszkanie nas przyjemnie zaskoczyło (1-bedroom apartment) - było dużo większe niż się spodziewaliśmy i w porównaniu do naszego mieszkania w Krakowie jest ekskluzywne - dwie łazienki, ogromny salon ze "sztucznym" kominkiem, pokój do pracy, aneks kuchenny w salonie z ogromną lodówką, zmywarką, mikrofalówką etc.. . Do tego dwa balkony, w tym jeden wielki i z huśtawką (!). Niestety mieszkanie ma trzy wady:
* Ma w sumie mało miejsc do przechowywania różnych rzeczy - np nie ma sensownego miejsca na buty, ani na więcej niż kilka książek
* Gniazdka są na 110V (wiem, to wada całej Kanady ale nie przypuszczaliśmy, że z dostaniem przejściówek będą takie problemy).
* Zabiorą je nam po trzech miesiącach.
Pomijając te wady, mieszka się w nim fajnie. Jest kilka kroków nad rzekę i scieżkę spacerową wzdłuż całej wyspy Lulu, na której leży Richmond. A za niecały kilometr wzdłuż tej scieżki jest Gary Point Park położony nad zatoką. Mamy też siłownię w budynku, kawałek do sklepu, pętli autobusu 410 (który jest jedynym autobusem jadącym do Microsoftu).

Pierwszy tydzień w skrócie (1)

Przylecieliśmy do Vancouver w piątek wieczorem. Lot był długi (10h), ale zmęczył nas mniej niż się spodziewaliśmy. Na lotnisku najbardziej zaskoczył mnie brak tłumów - było cicho i spokojnie w odróżnieniu od Warszawy czy Amsterdamu. Kontrola imigracyjna wypadła pomyślnie więc próbowaliśmy zadzwonić do domu. Karta telefoniczna którą nam sprzedali ($20), mimo że miała pasek magnetyczny i automat telefoniczny ją czytał, była tak na prawdę kartą pre-paidową i dopiero miła pani z obsługi portu lotniczego wytłumaczyła nam, że musimy najpierw gdzieś zadzwonić, podać PIN napisany na karcie i dopiero wtedy możemy jej używać. Nasze pomarańczowe walizki doleciały bez problemu - ich kolor jest wyśmienity, bo na taśmie bagażowej było je widać z bardzo daleka. Zapakowawszy wszystkie walizki na wózek błąkalismy się przez jakiś czas w poszukiwaniu biura Avisu. Potem zgodnie z rozpiską pojechaliśmy do naszego nowego lokum - tymczasowego mieszkania na Moncton St 48200.

Pierwszą rzeczą jaka nas zaskoczyła w Kanadzie to temperatura i powietrze. Gdy wylatywaliśmy z Warszawy było -10°C, a po przebywaniu w suchym powietrzu z klimatyzatorów w samolocie, nadmorskie wilgotne i (względnie) ciepłe powietrze Vancouver było niesamowicie miękkie. Tak jak woda tu w kranach, co już nie jest takie fajnie, zwłaszcza gdy się chce spłukać mydlaną pianę z twarzy.