sobota, 19 kwietnia 2008

Wizy


W piątek byliśmy na umówionej wizycie w ambasadzie USA w sprawie wiz. Wreszcie się nam udało, bo wybieraliśmy się tam już trzy razy, ale za każdym razem coś nam wypadło i musieliśmy przesuwać spotkanie. Budynek ambasady mieści się w Downtown Vancouver, niedaleko przystanku Waterfront - końcowego dla linii B-98. Spotkanie mieliśmy umówione na 9 rano, planowaliśmy mieć jakieś 30 min rezerwy, godzina drogi, więc wstać musieliśmy dzikim świtem, o 6 rano. Przed ambasadą stało dwadzieścia kilka osób w trzech kolejkach - na 8:00, 8:30 i 9:00. Akurat jak przyślijmy to kolejka na 8:00 już się kończyła i ochroniarz pozamieniał tabliczki z godzinami i długi ogonek na 8:30 stał bliżej przy drzwiach, a kilka osób na 9:00 - w tym my - dalej. Staliśmy pod dachem, ale na zewnątrz, hulał wiatr i było zimno, zwłaszcza takim zaspanym kolejkowiczom jak my. Przed nami stał taki sympatyczny pan, który zapytał się strażnika o teczkę, jaką miał ze sobą. Okazało się, że teczki nie można wziąć ze sobą (ani parasola, telefonu komórkowego czy aparatu fotograficznego) i że w konsulacie nie ma miejsca na przechowywanie rzeczy. Na szczęście po drugiej stronie ulicy znalazł się sklep, gdzie za jedyne 2$ można było zostawić swoje rzeczy na czas wizyty u konsula. W międzyczasie ochroniarz postraszył jednego delikwenta, który próbował robić zdjęcia czekającym w kolejce. Po 30 min czekania kolejka na 8:30 się skończyła, nas podstawili pod drzwi i czekaliśmy już w "najpierwszej" kolejce, z której tuż po 9 zaczęli wpuszczać do środka.

W środku nieco jowialny ochroniarz kazał nam wszystkie rzeczy z kieszeni i paski od spodni położyć na tacy i przejść pojedynczo przez wykrywacz metalu. Oczywiście okazało się, że jak już przeszedłem przez ten wykrywacz to, akurat nie w tym momencie co trzeba i przypomniałem sobie że mam jeszcze w kieszeni klucze. Które o dziwo nie zabrzęczały, a ochroniarz znalazł w kieszeni mojej kurtki dwie nieotwarte paczki chusteczek, które wzbudziły jego podejrzliwość, na szczęście nie skonfiskował mi ich. Potem przeszliśmy piętro wyżej, gdzie stanęliśmy w kolejce z papierami. W klatce schodowej klimatyzacja wydawała z siebie potępieńcze jęki, żebyśmy wiedzieli co nas czeka jak będziemy próbować robić coś niedopuszczalnego. Zanim złożyliśmy nasze podanie w okienku odstaliśmy swoje 10 min, po czym dostaliśmy numerek i usiedliśmy w poczekalni. Na dużym telewizorze puszczany był film propagandowy w jaki sposób mamy dać sobie sczytać odciski palców. Przez 20 min. czekania aż nasz numerek B-52 zostanie wyświetlony czytaliśmy różne czasopisma z końca ubiegłego wieku, które mają umilać oczekiwanie.

Następnym krokiem była wycieczka windą na 20 piętro - winda wyjątkowo szybkobieżna bo przeciążenia przy 'starcie' i 'lądowaniu' były odczuwalne, aż dostaliśmy lekkiej choroby lokomocyjnej. Na tajemniczym 20 piętrze wszyscy z windy ustawili się w kolejna kolejkę do kolejnego ochroniarza i bramki wykrywającej metale. Na szczęście trwało to krótko i przeszliśmy do kolejnej poczekalni, wielkości zwykłego pokoju, gdzie siedziało na krzesłach może 20 osób. Pani z okienka nr 1 co chwilę prosiła kogoś do ściągania odcisków palców. Przed nami było jakieś 7 numerków więc szybko się tam dostaliśmy i cała procedura też na szczęście była bezbolesna. Wróciliśmy do naszej poczekalni, ale do ostatniej w tym dniu kolejki zostaliśmy wezwani naprawdę szybko i już nie wg kolejności numerków. To była rozmowa z pełnomocnikiem konsula (?), który zadał nam krótkie pytania o to jak długo jesteśmy w Kanadzie, o nasze wykształcenie, po co jadę do Redmond, o to czy znam Para (szefa MCDC). Gdy usłyszał odpowiedź Justyny, że zaczęła w Polsce studia doktoranckie i potem je przerwała i przyjechała ze mną do Kanady, to pokiwał ze zrozumieniem głową i stwierdził, że teraz muszę odpowiednio wynagradzać jej poświęcenie. Powiedział też, że wizy będą do odebrania we wtorek i że to koniec. Jeszcze tylko podróż szybką windą na parter, odebranie rzeczy ze sklepu i przed 12 byliśmy już obsłużeni.

Podsumowując: wizy to stanie w 6 kolejkach, $350 i 20 odcisków palców (ilość kolejek pewnie wzrośnie podczas odbierania wiz).

czwartek, 17 kwietnia 2008

Rolki



Wszystkie prognozy mówiły, że po chłodnym tygodniu w sobotę będzie ciepły i słoneczny dzień, więc chcieliśmy się ten czas spędzić na świeżym powietrzu. Nie mogliśmy tylko się zdecydować w jakiej formie - bo Justyna ma rolki, a ja rower. W piątek więc wybraliśmy się do sklepu sportowego z nadzieją kupienia jednego albo drugiego. Wybór rolek okazał się łatwiejszy, tak więc następnego dnia rano pojechaliśmy, do Downtown Vancouver, żeby razem z Stasiem i jego żoną Justyną pojeździć w Stanley Parku.

Ponieważ jedynym doświadczonym rolkarzem w naszym gronie był Stasiu, byliśmy prawdziwą bandą zawalidrogów. Szybko okazało się, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł spędzenia czasu w parku - ludzi było mnóstwo i na chodniku i na ścieżce rowerowej, co dodatkowo potęgowało stres związany z jazdą - nigdy wcześniej na rolkach nie jeździłem, ubrałem się w kask i ochraniacze wszelakie, które amortyzowały moje liczne upadki, ale bałem się że nie pomogą tym ludziom na których się będę przewracał. Na szczęście obyło się bez kontuzji.

Pierwszy postój mieliśmy przy indiańskich totemach, drugi przy "Syrence" (pani płetwonurek?), trzeci w Vancouver Aquarium. Nigdy przedtem nie byliśmy w oceanarium, więc zrobiło to na nas wrażenie. Wydaje nam się, że docelowy wiek zwiedzających jest niższy niż nasz, ale i tak się nam bardzo podobało - szkoda tylko, że nie było z nami Oli. W szczególności pokaz akrobacji delfinów wywarł duże wrażenie, choć było dużo ludzi, którzy niekiedy nam zasłaniali widok.



















W Aquarium trochę się zasiedzieliśmy i musieliśmy potem szybko wracać do Downtown, żeby Justyna i Staś mogli oddać swoje pożyczane rolki. Przez to wszystko wracaliśmy skrótem, gdzie było dużo strasznych miejsc dla początkujących rolkarzy.

Kiedy już cali i zdrowi skończyliśmy rekreacyjną część dnia, wybraliśmy się do Justyny i Stasia na obiad. Ich tymczasowe mieszkanie jest na 10 piętrze wieżowca tuż obok stacji Waterfront i z okna jest widok na zatokę i góry na północy Vancouver. Wieczorem jeszcze spotkaliśmy się z Pawłem, który podrzucił nas do domu.

















Więcej zdjęć w galerii.

piątek, 11 kwietnia 2008

Tajny projekt

Tuż przed Wielkanocą Marcin się niestety pochorował i w związku z tym nie udało nam się spotkać z innymi Polakami z Microsoftu, choć mieliśmy plany wspólnie spędzić Święta. Ostatecznie zostaliśmy w domu, ale też było fajnie. A od Poniedziałku Wielkanocnego, który tutaj jest najzwyklejszym dniem roboczym, Marcin pracował (zdalnie), gdyż lekarz u którego byliśmy przepisał mu antybiotyk i nie dał zwolnienia z pracy. Najwyraźniej uznał, że Vista jest na tyle beznadziejna, że pracownicy Microsoftu powinni więcej pracować a nie obijać się na zwolnieniu ;)

M: Ponad tydzień spędziłem w domu na przemian śpiąc i pracując. Kiedy już wróciłem do zdrowia, półtora tygodnia temu, przydzielili mnie w pracy do kolejnego projektu (serwis internetowy). Jest z nim dużo pracy, ale mam satysfakcję, że kiedy go rozwiniemy, będzie dostępny dla wszystkich i będę mógł, wskazując na stronę w domenie .live.com powiedzieć: „O.. a tu jak podasz ujemną liczbę to nie działa i nie umiemy tego naprawić!’’:). Krótki termin na realizację pierwszej prezentacji z projektu spowodował, że nie mieliśmy za dużo czasu.

Ale udało nam się w zeszły wtorek spotkać z prof. Idziakiem i drużyną UJ na Mistrzostwa Świata w Programowaniu Zespołowym, które tego roku odbyły się w Kanadzie, po drugiej stronie Gór Skalistych. Spędziliśmy miło czas przy przepysznym obiedzie w greckiej restauracji.
W sobotę zaś, razem z innymi Polakami z MCDC poszliśmy na Polski Maraton Muzyczno-Filmowy w Vancouver, gdzie udało nam się spotkać z tutejszą Polonią a nawet porozmawiać z Konsulem.