niedziela, 25 maja 2008

Rowery po raz drugi

W sobotę kontynuowaliśmy tradycję z zeszłego tygodnia - rowery. Z resztą nie tylko my - pogoda też zrobiła się ładna po tygodniu zbierania się na deszcz. Tym razem objechaliśmy wschodnią część szlaków rowerowych Richmond: najpierw odcinek wzdłuż Westminster Hwy, którym jeżdżę do pracy; potem Shell Road Trail, czyli żwirową drogę przez pola, na których rosną jakieś niezidentyfikowane krzaki. Być może, gdy pojawią owoce, po smaku poznamy co to.
Już przed samym końcem Shell Rd. spotkała nas niemiła niespodzianka - przejście zastawił pociąg towarowy, którego nie bardzo dało się ominąć. Gdy naradzaliśmy się z Justyną co robić, pociąg się nad nami zlitował i zaczął jechać. Gdy brakowało już tylko dwóch wagonów i lokomotywy, żeby minął przejazd - znowu zatrzymał się i czekał. Chcieliśmy mu dać szansę, więc czekaliśmy z nim. Niestety po kilku minutach ruszył, ale w drugim kierunku - jechał tak i jechał, na pewno minęło nas kilkadziesiąt ogromnych wagonów. Ale i tym razem nie dojechał do końca. Wystraszyliśmy się, że teraz jesteśmy uwięzieni, bo przekraczaliśmy jego tory wcześniej, a on mógł być tak długi, żeby zastawić oba przejazdy na raz. Postanowiliśmy pojechać poszukać wyjścia. Wracając spotkaliśmy spacerowiczów, których już mijaliśmy dzisiaj, powiedzieliśmy im że nie przejdą, a oni odpowiedzieli że najwyżej poczekają. Gdy sugerowaliśmy, że jesteśmy otoczeń przez pociąg odpowiedzieli: "Dobrze że przez pociąg, a nie przez stado słoni". Ich optymizm okazał być się słusznym bo po chwili pociąg ruszył i odblokował przejście na Dyke.
Nad wodą od razu zrobiło się chłodniej i bardziej turystycznie. Minęliśmy stare zabudowania rybackie, gdzie emerytowani rybacy siedzieli na drewnianych chodnikach i kontemplowali upływ czasu. Dalej była przystań jachtowa i jeszcze dwa starodawne samochody, acz w pełni sprawne i odnowione.
W Steveston wyjątkowo zamiast ryb wybraliśmy lody, które były bardzo dobre, ale nie aż tak jak te na Starowiślnej. W Gary Point Park spotkaliśmy Justynę, Stasia i ich koleżanki Koreanki z kursu angielskiego. Nie mogliśmy z nimi zostać dłużej bo jeszcze nie mamy lampek więc wróciliśmy opanowaną trasą wzdłuż Williams i Garden City.

poniedziałek, 19 maja 2008

Długi weekend - rower

Udało nam się kupić rower dla Justyny. Dzięki temu możemy wreszcie wpisać się w styl życia Richmond i nie zaniżać średniej aktywności fizycznej.
Razem z drugą richmondowską Justyną i Stasiem pojechaliśmy od centrum, a potem zachodnim krańcem wyspy aż do Steveston. Chcieliśmy uciec na wodę od upałów, lecz morska bryza okazała się zwodnicza i słońce podstępnie trochę Justynę przypiekło.
W Steveston tabuny ludzi, zupełnie wakacyjna atmosfera, ledwo udało nam się znaleźć wolny stolik z odpowiednio dużym miejscem na rowery. Po objedzie podjechaliśmy sobie jeszcze zobaczyć nasze stare mieszkanie i ponarzekać, że teraz nie mieszkamy już nad morzem.
Musieliśmy szybko wracać, żeby zdążyć iść potem od kościoła. A po mszy wybraliśmy się jeszcze na jeden czterokilometrowy spacer do Andrzeja na koktajl i lody. Dobre były :)

Długi weekend - Lynn Creek


W sobotę wielką grupą (Andrzej, Justyna, Justyna, Michał, Natalia, Paweł, Stasiu i ja - na dwa samochody) wybraliśmy się do Lynn Creek, doliny pod Grouse Mountain w North Vancouver, mającej w sumie kilkanaście kilometrów i podzielonej na kilka "parków". Wzdłuż rzeki jest obszar raczej spacerowy, górna częśc jest trudniejsza, z szlakami na Colloseum i Grouse Mnt; my wybraliśmy się na średnią trasę - na Lynn Peak - drugą z dwóch gór otaczającą środkową część doliny. Jest to typowy górski szlak, jaki można spotkać choćby w Beskidach.
Samochodem dojechaliśmy na 200 m npm, udało nam się znaleźć miejsca do parkowania na drugim parkingu od wejścia do parku - pierwszy już o 9 był zajęty. Na 700 m zaczął się śnieg, który był już do samego szczytu. Nie miałem najlepszych butów na to przejście, ale turyści których mijaliśmy mieli głównie tenisówki, więc nie odróżniałem się od nich zbytnio.
Pogoda była wyśmienita: ponad 25 st, bezchmurne niebo, lekki wiaterek. Szliśmy głównie w cieniu, więc upał nam nie doskwierał szczególnie. Ciekawe zjawisko można było zaobserwować na postojach powyżej linii śniegu, kiedy to z góry sunęło zimne powietrze (na wysokości kolan), a z dołu, po południowo-wschodnim stoku wiał bardzo ciepły wiatr (na wysokości twarzy). Liczyliśmy, że na szczycie (921 m pnm) będzie dobry widok na Downtown, ale powietrze nie było wystarczająco przejrzyste.
Po zdobyciu Lynn Peak planowaliśmy zobaczyć wiszący most nad rzeką - nie tak sławny jak Capilano, ale za to za darmo. Może byłaby to atrakcja (zdjęcia wodospadu etc..) gdyby nie to że most był wąski, dużo ludzi i nie było szans na zejście niżej. Przed 16 byliśmy już w drodze powrotnej.

Długi weekend - MCDC Cares

Ostatni poniedziałek przed 24 maja to w Kanadzie święto państwowe - Victoria Day. Żeby się do niego dobrze przygotować Microsoft zaplanował na czwartek Dzień Czynu Społecznego (MCDC Cares) i chętni zamiast pracy przed komputerem mogli iść budować chodnik w parku. Na taką formę aktywności zdecydowało się ponad 100 osób.
Budowanie chodnika na początku wyglądało niczym noszenie drewna do lasu: zawieźli nas Richmond Nature Park (2km od MCDC), tam wielka ciężarówka przywiozła kilka palet bali drewnianych i nosiliśmy je ze skraju lasu prawie kilometr w głąb wąską ścieżką. Tam zaczynał się teren podmokły i naszym zadaniem było wybudowanie podestu, żeby dało się tam przejść suchą nogą po deszczu.
Konstrukcja "fundamentów" została już wykonania, więc naszym drugim zadaniem było układanie przyniesionych bali. Do południa ułożyliśmy ich prawie kilometr. Potem był lunch, podczas którego różne media dokumentowały sobie społeczne zaangażowanie Microsoftu.
Po południu przybijaliśmy już w mniejszych "drużynach" przybijaliśmy te bale do poziomych belek, okazało się że szef MCDC - Par - robi to jak prawdziwy cieśla.
Na sam koniec dnia zwieźli z powrotem przed firmę na grilla.
Poprzednie dni były deszczowe, a ten był pierwszym z serii słonecznych, toteż następnego dnia łatwo można było poznać tych co budowali, po szyjach czerwonych jak u rasowych pracowników fizycznych.
Relacja TV jest dostępna w Internecie.

Jak to z Seattle było (2)

Następne dwa dni nie przyniosły wielu nowych wrażeń - wykład i całodzienne spotkanie z zespołem - burze mózgów, pytania, rysowanie schematów na tablicy itd. Zjedliśmy w tym czasie jeden obiad w hotelu który był równie drogi co niesmaczny, więc nie ryzykowaliśmy dalej. Udało się nam jednak przejechać się Monorailem i popatrzeć na miasto z góry (ze Space Needle).
W czwartek wracaliśmy do Richmond. Mieliśmy pociąg o 7:40, ale wszystkie instrukcje wskazywały na to żeby być wcześniej, bo musieliśmy odebrać zakupiony elektronicznie bilet kolejowy. Dworzec King Station w Seattle wyglądał jak dworce w Polsce - nie wyróżniał się specjalną estetyką, czystością czy nowoczesnością. W środku, po tym jak odebraliśmy papierowy bilet, kazali nam czekać w długiej kolejce do odprawy paszportowej. Do drugiego pociągu, który w tym czasie odchodził w kierunku Portland, też była kolejka, ale nieco mniejsza.
Kiedy Justyna czekała w kolejce, ja poszedłem nadać naszą walizkę bagażu - bo przekraczała wymiary bagażu podręcznego - limity są podobne jak w samolotach, tyle że bagażu dużego można mieć trzy sztuki zamiast dwóch, a także dwie sztuki bagażu podręcznego. Niestety nasza walizka miała nadwagę, więc musiałem przepakować trochę rzeczy do innego pudła, na szczęście bez dodatkowej opłaty.
Po przekroczeniu punktu kontroli paszportów, gdzie zamienili nam nasze bilety na małe karteczki z numerem miejsca, skierowali nas na peron, gdzie już stał nasz pociąg. Był ogromny - nie ze względu na długość, bo miał tylko 3 wagony (w tym jeden barowy), ale ze względu na wzrost. Był dużo wyższy niż polskie pociągi. Przestrzeń od powierzchni peronu do wzrostu dorosłego człowieka zajmował luk bagażowy, a dopiero wyżej była przestrzeń pasażerska. W środku też było dużo miejsca, przestrzeń na bagaż podręczny była nawet większa niż w PKP i do tego dużo miejsca na nogi. Fotele były lotnicze, niestety siedzieliśmy po wschodniej stronie pociągu, a okazało się że wszystkie fajne widoki były po zachodniej.
Przejazd przez Seattle nie wyróżniał się niczym, pociąg nie spieszył się, najprawdopodobniej nie przekraczał 80km/h - czas podróży autobusem z Vancouver Downtown do Seattle jest porównywalny, bo w pociągu kontrola paszportowa jest przed i nie wlicza się do czasu jazdy:)
Większość trasy prowadzi wzdłuż wybrzeża, przy czym wzdłuż oznacza "góra kilkadziesiąt metrów od plaży", często było tak że przez okno było widać było od razu taflę zatoki (jakbyśmy byli na statku), a z drugiej strony bardzo strome zbocze góry.
Do Surrery (miast na zaraz na południowy wschód od Richmond) dojechaliśmy po niecałych 3h, a potem powoli kluczyliśmy przez Vancouver próbując pokonać wysoki most na rzece Fraser. A na sam koniec, kiedy już dojechaliśmy tuż do stacji, kierownik pociągu powiedział, że teraz będziemy się cofać żeby wieczorem pociąg miał łatwiejszy start - i cofaliśmy się tak przez ponad 20 minut. Jeszcze tylko kontrola krótka kontrola paszportowa i byliśmy w Vancouver.

sobota, 17 maja 2008

Jak to z Seattle było (1)

W minioną niedzielę pojechaliśmy do Seattle. Mój manager zaplanował dla mnie szkolenie i spotkanie projektowe, więc był to dobry powód żeby odwiedzić (pierwszy raz w życiu) USA.
Jechaliśmy tam autokarem z lotniska w Richmond. Okazało się że kierowcą był Polak, ale nie udało nam się z nim porozmawiać, bo miał innych pasażerów na głowie. Na granicy, musieliśmy wszyscy wysiąść, żeby amerykańskie służby celne mogły skontrolować autokar. W tym czasie inni celnicy kontrolowali nas. Musieliśmy zapłacić po 6$ od osoby za druk I-94, pozwolić pobrać odciski palców, zrobić nam zdjęcie i już (po godzinie formalności) byliśmy na amerykańskiej ziemi. Nie dostrzegliśmy od razu dużej różnicy między Kanadą a USA, te same małe miasteczka, autostrada (betonowa) w lesie i góry. Dopiero przed Seattle zaczęło się robić bardziej miejsko i inaczej - przybyło hipermarketów, pasów na autostradzie i samochodów. Już w Seattle byliśmy świadkami ogromnego zmotoryzowania amerykanów - autostrada - po 5 pasów w każdą stronę - i morze samochodów po horyzont.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z autokaru - że jest tam dużo bardziej "miejsko" niż w Vancouver. Jest więcej kilkupiętrowych budynków (można powiedzieć - kamienic) i mimo że to nie było Downtown z wieżowcami, czuło się że jest się w mieście - mniej zieleni, większy ruch, gęstsza zabudowa niż w Richmond.
Nasz hotel - Washington Athletic na rogu 6th Ave i Union St - o przede wszystkim klub fitness: pierwsze 10 pięter to basen, siłownie, SPA, solaria, kawiarnie etc, dopiero wyżej jest 10 pięter hotelu, więc wieżowiec z niego też niezbyt duży. Niestety nie udało się nam skorzystać z tych atrakcji, bo szkolenie, Microsoft i życie w wielkim mieście było wystarczająco zajmujące i męczące. Mieszkaliśmy na 16 piętrze w pokoju 1609. Z okna był widok na niezbyt atrakcyjny dach budynku obok (hucząca klimatyzacja) i Puget Sound.
W poniedziałek rano pojechałem na szkolenie autobusem. Przez pierwsze piętnaście minut autobus wił się po Downtown i zgarniał pracowników Microsoftu (bo to linia ekspresowa Seattle - Microsoft - Redmond) a potem jechał ponad 20 minut autostradą. Bo w Seattle komunikacja publiczna to prawie wyłącznie autobusy (częściowo po autostradach). Wbrew pozorom taka jazda była dosyć szybka i względnie komfortowa (autobus miał WiFi), a autostrad w Seattle jest dużo więc w wiele miejsc można tak dojechać. Pierwsza rzecz jaka zaskoczyła mnie w autobusie to fakt, że nie ma tam biletów jednorazowych - są albo chipowe miesięczne, albo po prostu wrzuca się monety do automatu, aż ten powie "dosyć". Kierowca może nam na życzenie dać taki świstek (dosłownie) który mówi nam że możemy się przesiadać. Za przejazd w obrębie Downtown się nie płaci (w godzinach 6-17), płaci się za linie dalekobieżne - kiedy jedzie się z Dowtown na przedmieścia, to przy wysiadaniu - a kiedy odwrotnie - przy wsiadaniu. To jedna z tych małych, prostych, a sensownych optymalizacji życia które widzieliśmy w USA. Kolejną była wahadłowa kasa na stołówce Microsoftu: do jednej kasjerki były dwie kolejki, pani obsługiwała najpierw jedną osobę. potem się obracała i drugą, a ta pierwsza w tym czasie zbierała się ze swoim obiadem i portfelem. Tomek Kmiecik, z którym jadłem lunch, powiedział że to jedna z lepszych stołówek na kampusie Microsoftu, a na deptaku do niej prowadzącym jest Microsoft Hall of Fame - galeria produktów w odciśniętych w płytach chodnikowych - nigdy nie myślałem że jest tego tak dużo.
Główny kampus jest ogromny, ma chyba ze 5km kwadratowych, a poza nim są jeszcze dwa mniejsze kampusy w Redmond, ale do nich nie dotarłem: "A tych budynków jest sto czterdzieści i sam już nie wiem co się w nich mieści" . Jest za to pełno zieleni, boiska, ścieżki do biegania, komunikacja wewnętrzna (Microsoft Shuttle) i rzeczywiście jest to miejsce gdzie przyjemnie się przebywa. Przy Redmond nasz Microsoft w Richmond wygląda jak Lidl albo Biedronka:(.
Szkolenie (budynek 21) "Debugging in .NET" było interesujące, człowiek który je prowadził (John Robbins) był bardzo rozeznany w temacie i mówił tak że słuchało się go z otwartymi ustami. Mimo że szkolenie było tablicowe (bez komputerów), więc początkowo byłem nastawiony do niego sceptycznie.
Po szkoleniu poszedłem na do Rohana (menedżera) (budynek 88), bo chciałem go poznać osobiście. Udało mi się spotkać go spotkać, a także mojego szefa projektu (Heng) i naszego skip-skip-menadżera (Ying). Wszyscy byli bardzo sympatyczni, ale jak już zaczęliśmy rozmawiać o projekcie to nam w końcu zeszło 3 godziny wyszedłem dopiero przed ósmą. Wracałem taksówką, a kierowca - latynos - opowiadał o korkach i o tym, że akurat dobrą porą jedziemy, bo jest mecz baseballa i wszyscy siedzą przed telewizorami.