środa, 15 października 2008

Vancouver Island

Pogoda tej jesieni okazała się być łaskawa - padało w dni robocze, a w weekendy świeciło słońce. Zbiegło się to z długim weekendem z powodu święta dziękczynienia - w Kanadzie jest ono na początku października, inaczej niż w USA - każdy naród ma inne powody do wdzięczności.
Naszym celem tym razem była Vancouver Island, dobre miejsce na jesienne wyprawy, bo więcej drzew liściastych i mniejsze góry. Wyruszyliśmy promem z Tsawwassen do Schwarz Bay, tam nas zgarnął Przemo samochodem i pojechaliśmy do Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej.
Victoria jest mniejsza od Vancouver, ma takie urokliwe przedmieścia gdzie drogi są kręte, wąskie i nie wszystkie domy identyczne - miła odmiana po Richmond. Znajduje się tam też parlament, kilka innych starszych budynków, oraz zabytkowy zamek który wybudował lokalny przemysłowiec na przełomie XIX i XXw.
Stamtąd wyruszyliśmy na północ, w kierunku Nanaimo - po drodze kilka razy stawaliśmy na rożnych punktach widokowych. Nanaimo minęliśmy obwodnicą i skierowaliśmy się na zachód, do Port Alberni, gdzie planowaliśmy nocleg, po drodze zahaczając jeszcze o park narodowy z wielkimi "cedrami" (w Ameryce Północnej mówią tak na tuje). Port Alberni, mimo iż leży w środku wyspy, jest portem morskim, gdyż leży na końcu długiego fiordu wpadającego wprost do Pacyfiku.
Następnego dnia zrobiliśmy szybki przejazd nad wybrzeże bezpośrednio nad Pacyfikiem - prawe 100km drogi w jedną stronę przez góry, mijając jeziora, bez żadnych ludzkich osad czy choćby odgałęzień. Tak więc podziwialiśmy te krajobrazy z foteli samochodowych, kości rozprostowaliśmy dopiero na miejscu. Oglądałem zdjęcia stamtąd z różnych pór roku i krajobraz chyba nigdy się nie zmienia - szaro i mglisto. Plaża bardzo płaska a na niej morskie obrzydliwości - jakieś glony czy brunatnice, wyglądające jak włosy wyrywane z cebulkami, tyle że długi na kilka metrów a grube jak ręka - fuj! Potem poszliśmy zobaczyć tamtejszy las, a w nim spotkaliśmy niedźwiedzia, który nic nie robiąc sobie z turystów siedział sobie przy plaży i grzebał w ziemi.

poniedziałek, 13 października 2008

California Dreamin' (3)

We wtorek pojechaliśmy do centrum Los Angeles, wyjątkowo metrem. Wyglądało trochę jak większe tramwaje i prawie cały czas było naziemne - stacja w Pasadenie była między pasami autostrady. Najpierw odwiedziliśmy Chinatown, ale na mieszkańcach Richmond nie zrobiło ono najmniejszego wrażenia :). Stamtąd przespacerowaliśmy się do Downtown - okropny smog zalega nad Los Angeles, czasem wieżowce z następnej przecznicy wyglądały jak za żółtawą mgłą, mimo że niebo było bezchmurne. Po drodze minęliśmy Disney Concert Hall i wstąpiliśmy do katedry Our Lady of the Angles. Katedra jest nowa, wybudowana w ciągu ostatnich 10 lat, z super-hiper zabezpieczeniami przed trzęsieniami ziemi, wielkim podziemnym mauzoleum (pustym, ale wierni już wykupują miejsca) - trochę przypomina Arkę w Nowej Hucie. Spędziliśmy tam więcej czasu, bo spotkaliśmy takiego starszego pana (o polskich korzeniach), który nam opowiadał wszelkie historie tej katedry. Potem poszliśmy zobaczyć właściwe centrum i wieżowce - nie robią one takiego wrażenia jak w Vancouver, mimo że są wyższe, ale są dużo bardziej rozproszone. Pod jednym z takich drapaczy chmur, chyba Bank of America - dobrze że się nie zawalił :) - mieliśmy mały postój na posiłek.

Następnym celem była dzielnica meksykańska koło Union Station - dzielnica meksykańska w Los Angeles to jak chińska dzielnica w Richomnd. Była to miła odmiana, dużo straganów, ludzie tańczący na głównym placu do muzyki ulicznych grajków i małomiasteczkowy klimat.

Wieczorem podsumowywaliśmy nasz pobyt i wyszło, że jeszcze tylu rzeczy nie widzieliśmy - więc następnego dnia wybraliśmy się na objazdową wycieczkę w amerykańskim stylu - przez góry na północy Pasadeny, pustynię, znowu góry aż do plaży w Malibu - gdzie było jeszcze zimniej niż w Santa Monica, za to fale były większe.


piątek, 10 października 2008

California Dreamin' (2)

światowe życie

Po obudzeniu mieliśmy duże wątpliwości czy jesteśmy w okolicach słonecznego Los Angeles - chłodno, niebo zasnute chmurami - mimo że wszelkie prognozy obiecywały co innego. Nie daliśmy się jednak zniechęcić i wyruszyliśmy do Hollywood.

Dopiero będąc kierowcą w pełni dostrzegłem ogrom amerykańskich autostrad. Już w Seattle były imponujące, ale Los Angeles jest chyba najbardziej nasyconym nimi miastem. Cztery pasy w jedną stronę to minimum, a przy większym natężeniu ruchu to nawet i 8 (!!) się zdarza. Mało niestety jest wydzielonych pasów dla samochodów z więcej niż jednym pasażerem, a i wydostanie się z niego, kiedy od zjazdu dzieli 5 kolejnych pasów pełnych śmigających samochodów jest trochę stresujące. Niesamowite jest też to że nie tylko w centrum miast tak jest, kiedy jechaliśmy odcinkiem który nie był ani drogą krajową, tylko stanową i to jeszcze trochę znikąd-donikąd to też nie były węższe niż 4 pasy. Niestety wszystkie są z betonu, co ma szereg zalet, ale powoduje że jazda po nich jest głośna i mnie nie przypadła do gustu. Wątek autostrad już się pojawił raz, ale na mnie - dziecko ze Sląska :)- drogi zrobiły wielkie wrażenie, przy nich niemieckie autostrady w okolicach Berlina wyglądają trochę jak drogi osiedlowe - choć moim pierwszym wrażeniem z Los Angeles było to że bardzo przypomina właśnie Berlin.

Hollywood nie wygląda zbyt imponująco - większość atrakcji jest na jednej ulicy, trochę jak na odpuście na wsi:) - widzieliśmy wmurowane gwiazdki w chodnik, kino Chinese Theater gdzie odbywa się większość premier, oraz ślady stóp w gwiazd przed kinem. Tuż obok jest centrum handlowo rozrywkowe, gdzie z wielu atrakcji wybraliśmy gofry i zrobiliśmy zdjęcie napisu. Potem pojechaliśmy na Mulholland Drive - nie mieliśmy jakiś konkretnych planów - chcieliśmy się po prostu przejechać. Był to bardzo dobry pomysł, dosłownie kilkadziesiąt metrów od głównej ulicy zniknęli turyści i pojawiła się willowa zabudowa. Jechaliśmy krętą i wąską drogą w górę i w górę, bo Mulholland Dr wije się mniej więcej w połowie gór okalających Hollywood. Przy drodze znaleźliśmy świetny punkt widokowy, z którego obfotografowaliśmy napis Hollywood i Los Angeles.

Kolejnym etapem była plaża w Santa Monica. Pierwsza jest droga wzdłuż plaży, potem parkingi, następnie trawniki, palmy i chodnik. Potem zaczyna się piasek, ale tylko na chwilę, bo wzdłuż plaży biegnie specjalna ścieżka dla rowerzystów i rolkarzy (betonowa, idealnie równa). A potem jest plaża, która ma chyba z 200m szerokości. Kiedy już się rozłożyliśmy, pierwszą rzeczą było zobaczenie jaka jest woda w oceanie - i trochę jesteśmy zawiedzeni, bo myśleliśmy że będzie cieplejsza, ale można było w niej się pluskać bez szczękania zębami, więc w porównaniu z naszymi dotychczasowymi doświadczeniami z Bałtyku jest postęp. Ocean jest dosyć czysty, tylko że bardzo słony więc trzeba było uważać żeby się nie opić wody. Kolejna rzeczy która nam się spodobała to wielkie fale, kiedy stało się w wodzie do kolan, fala przykrywała człowieka do ramion. Niestety po 17 zaczęło się robić chłodno i musieliśmy wracać.

Następnym celem było Beverly Hills i Rodeo Drive. Na szczęście wszystkie sklepy były pozamykane, więc nie przepościliśmy wszystkich oszczędności. Jest tam ładnie i zadbanie, na Justynie wielkie wrażenie zrobiły schody pożarowe na zewnątrz całkiem przyzwoitych budynków - jak w Pretty Woman .

Światowe życie jednak chyba mi aż tak jak ludziom z branży filmowej nie służy, albo muszę się dużej aklimatyzować, bo następnego dnia obudziłem się przeziębiony i z gorączką; więc musieliśmy zmodyfikować nasz plan i zamiast sekwoi oglądaliśmy amerykańską służbę zdrowia. Jest kiepska - jak w Polsce czy w Kanadzie. Najpierw czekaliśmy trzy godziny zanim lekarz mnie przyjmie, żeby przepisał mi antybiotyk - jedyne 40$ za wizytę (co ciekawe taniej niż w Kanadzie, gdzie służba zdrowia jest bardziej upaństwowiona). Nowością było to, iż zamiast wypisywać recept faksują je do wskazanej apteki i tam się przyjeżdża je odebrać - nie bardzo wiedziałem jaką wskazać, więc kosztowało to nas kolejną godzinę błądzenia w poszukiwaniu apteki o wdzięcznej nazwie CVS. Na pocieszenie po ciężkim dniu okazało się, że lekarstwo rzeczywiście pomogło.

środa, 1 października 2008

California Dreamin' (1)

jak to u Tomka T. było..

W Krainie Deszczowców lato się skończyło i przyszło to co w takich krainach przychodzi: deszcz tak drobny że go nie widać. Chcieliśmy zakosztować jeszcze trochę ciepła więc postanowiliśmy odwiedzić wielki świat - Kalifornię. Wydawało nam się, że możemy przechytrzyć System i polecieć z Seattle, bo bilety kosztowały 180$ zamiast 380$. Rozmawiałem wcześniej z moim zespołem i była szansa że przyjadę na kilka dni do Redmond, na żywo się pokażę na kilku spotkaniach, odświeżę spojrzenie na projekt, zobaczę Company Meeting i w sobotę rano wsiądziemy w samolot. Niestety zrobiło się w zespole wielkie zamieszanie, dużo osób brało różne urlopy w tym czasie i w końcu nie udało się zorganizować pobytu w Redmond, więc do Seattle jechaliśmy na własny rachunek - nocowaliśmy w motelu przy lotnisku. Ale na szczęście i tak było o 150$ taniej mimo biletów autobusowych w obie strony i noclegu.

Kiedy już odebraliśmy bagaże w Los Angeles, wyszliśmy na postój taksówek i... nie jest gorąco! Spodziewaliśmy się ogromnych upałów, a temperatura była niewiele wyższa niż dwa dni wcześniej w Richmond; na szczęście potem słońce przygrzało.

Jak na turystów w Ameryce przystało, wynajęliśmy samochód - na szczęście moje prawo jazdy w USA jest ciągle ważne - GPS pokierował nas do Tomka, do Pasadeny. Wydawało nam się że jedziemy i jedziemy i jedziemy a te drogi wielkie auta śmigają itd - tak to jest jak się dawno nie prowadziło. Kiedy już zjechaliśmy z autostrady wielkie wrażenie robiły na nas palmy które tak po prostu sobie rosły przy drodze i w przydomowych ogródkach.

Pasadena zrobiła na nas najlepsze wrażenie ze wszystkich (niewielu) miast na kontynencie amerykańskim jakie widzieliśmy - dużo kolonialnej zabudowy, małe sklepiki, widok na góry oraz Caltech z fonntanami, drzewami oliwnymi i pomarańczowymi. Wspaniałe miejsce na wakacyjne leniuchowanie, zniechęcające do nauki i pracy - na szczęście biblioteka, sławne nazwiska i popiersia noblistów mobilizują do pracy. Tomek mieszka w większym kompleksie mieszkań dla doktorantów i pracowników. Drewniane, trzypiętrowe budynki, w których zamiast typowych klatek schodowych są otwarte galerie nieraz z napowietrznymi łacznikami między sąsiednimi budynkami - nic tylko wystawić sobie na zewnątrz fotel i kontemplować wrześniowe słonce.