poniedziałek, 25 maja 2009

Bardziej ambitna wyprawa do Buntzen Lake

W sobotę odbyły się chrzciny Franka - przyjechali na nie goście ze Stanów - Natalia z Pawłem, Ann z Bartkiem oraz Przemo. Kiedy już pobalowaliśmy na imprezie w salce parafialnej polskiego kościoła, postanowiliśmy wybrać się następnego dnia w góry. Na zbyt ambitne góry nie mieliśmy czasu, więc znowu odwiedziliśmy Buntzen Lake - nie wszyscy tam jeszcze byli.

Wyprawa była bardziej ambitna niż poprzednie okoliczne spacery - postanowiliśmy przejść szlak Diez Vistas z podejściem na 500m i kilkoma punktami widokowymi na Indian Arm (odnogę na północ fiordu Burrard Inlet). Wyprawa była duża, bo pojechało nas 10 osób. Pierwsza część to był rzeczywiście spacer po prawie płaskim dookoła jeziora, który urozmaicaliśmy sobie rozmowami o dobrym jedzeniu :).

Potem zaczęliśmy się wspinać i gdy dotarliśmy do grani czekało nas kilka postojów na punktach widokowych. Tych miejsc miało być dziesięć, ale się powstrzymaliśmy i zrobiliśmy tylko cztery duże postoje, gdzie każdy mógł się oddawać swojej pasji - leżeniu, konsumpcji czy tez fotografii.

Zejście było krótkie, lecz męczące, bo dosyć strome - na dole spotkaliśmy Barka i Ann, którzy swoją trasę zrobili dużo szybciej.


poniedziałek, 11 maja 2009

Bowen Island

Wreszcie minęła przeprowadzka i udało nam się wyrwać gdzieś na weekend.

Tym razem celem była Bowen Island - nieduża (7km x 7km) wyspa położona tuż obok West Vancouver - Podróż promem z Horseshoe Bay trwała niecałe 20 minut. Na wyspie są trzy szczyty - najwyższy - Mt. Gardner (720m) - był naszym celem. Wyspa nie jest bezludna, posiada własną jednostkę administracyjną. Mieszka tam prawie 4 tysiące ludzi. Jeśli komuś się bardzo spodobało tam mieszkanie, to niestety musimy ostrzec że domy są drogie, najtańszą ruderę widzieliśmy po 700 tys. CAD, najdroższy dom - 7 mln CAD.

Ponieważ samochody zaparkowaliśmy w West Vancouver, nasza wyprawa na Bowen Island zaczynała się na poziomie morza - rozgrzewką był spacer do sklepu spożywczego, gdzie uzupełniliśmy zapasy i ruszyliśmy płaskim odcinkiem przez las, łąkę i wzdłuż jeziora. Po drodze spotkaliśmy jakąś polską rodzinę, która się ucieszyła że taka młodzież dzielnie maszeruje :)


Wspinanie rozpoczęło się po jakichś 4km - drogą do ściągania drewna, dopiero po dwóch godzinach i postoju doszliśmy do szczytu. Niestety okazało się, że to było jakieś lokalne maksimum z nadajnikiem telekomunikacyjnym, więc musieliśmy nieco wrócić i dopiero kontynuować nasz marsz na Mt. Gardner. Wkrótce weszliśmy na grań i dopiero wtedy doceniliśmy uroki wycieczki - roztaczała się przed nami panorama zachodniej części zatoki HorseShoe i Sunshine Coast. Pozwoliliśmy sobie więc na dłuższy postój i planowanie wyprawy morskiej w te okolice.

Szczerze byliśmy przekonani, że to koniec podchodzenia i teraz już tylko z górki - na szczęście srodze się zawiedliśmy i po kolejnej godzinie marszu pod górkę znaleźliśmy się na właściwym szczycie. Tak jak wcześniej wyczytaliśmy w opisie szlaku, było tam lądowisko helikoptera - taka drewniana platforma 4x4m, nic nadzwyczajnego, ale dobrze się tam odpoczywało. Minęli nas tam państwo z dwojgiem dzieci noszonych na nosidełkach na plecach - niezła mają kondycję! Nie zabawiliśmy tam zbyt długo, bo okazało się że 20m dalej jest drugie lądowisko, tym razem z widokiem na wschód - Vancouver i szczyt Cypress.

Oczywiście przenieśliśmy się tam i kontynuowaliśmy nasz bierny wypoczynek tak, że minęły nasz aż cztery inne grupy zdobywców szczytu. W jednej z nich była Kanadyjka, która rozpoznała, że mówimy po polsku - okazało się, że była na stypendium na Politechnice Krakowskiej - jeszcze dużo pamiętała, np. Jubilat :) Wymieniliśmy kilka uwag o chodzeniu po górach tu i w Tatrach - podobały im się nasze schroniska. Bo niestety górami ciężko im zaimponować.

Kiedy już zaczęliśmy się obawiać, że nie zdążymy na prom, ruszyliśmy w drogę powrotną - ale inną trasą. Po drodze Łukasz wygłosił hasło wyprawy: "Peak is down there", do napotkanych turystów, którzy pytali: "Daleko jeszcze?", a nas instruowali którędy mamy schodzić do autobusu.

Schodziliśmy może dwie godziny, potem jeszcze musieliśmy się odnaleźć na lokalnych drogach i znaleźć miejsce, gdzie można spotkać autobus. Andrzej nie miał tyle cierpliwości i zabrał się stopem, a my po 20 minutach skorzystaliśmy z jedynej linii autobusowej na Bowen Island.

Przed odpłynięciem jeszcze pokusiliśmy się o smażoną rybę w lokalnej knajpce i pospieszyliśmy na prom - na szczęście nie ostatni. Okazało się że prom jest płatny tylko w jedną stronę (tam). Wracając po prostu się wchodzi i płynie - gdyby się jeszcze dało tylko wracać...


Poza naszymi zdjęciami mamy jeszcze zdjęcia od Łukasza

Przeprowadzka

Czekaliśmy, czekaliśmy i się nie doczekaliśmy - na wizy L-1 oczywiście. Niestety, nim wreszcie, po prawie dwóch miesiącach czekania (zamiast obiecanych 2 dni) dostaliśmy wizy, najpierw musieliśmy zmienić mieszkanie. Przenieśliśmy się z Westminister Highway, na Ferndale Road, całe 500m bliżej Microsoftu, ale też dalej od sklepów.

Planowaliśmy wynająć mieszkanie w bloku z basenem - nasi znajomi takie mają, a basen do którego można dojechać windą jest bardzo fajną rzeczą - nie trzeba się specjalnie ubierać, suszyć włosów etc. Niestety, o ile widzieliśmy dużo mieszkań z krytymi basenami (odkryty basen miał nawet nasz 20-letni, stary i zapuszczony blok), to praktycznie we wszystkich przejście między częścią mieszkalną a brykalną ("ammenities") było na powietrzu. Nie wiem czemu - według nas to karygodny błąd, a takie zadaszone przejście kosztuje pewnie niewiele więcej niż sztuczna rzeka i fontanna (sic!).

Skończyło się jednak na mieszkaniu bez basenu, nieco mniejszym niż poprzednie (700 stóp kwadratowych). Problemy z ustawieniem mebli w mieszkaniu, w szczególności biurek przekonały nas, że następnym razem będziemy potrzebować już dwóch sypialni - jedną do spania, drugą na biurka.

Szkoda tylko, że nasza przeprowadzka okazała się być bez sensu, bo skoro mamy już wizy to możemy się przenieść do USA. Ale chyba nie zdecydujemy się na to od razu, bo mieszkanie w czwartym najlepszym mieście na świecie jest w miarę fajne, a Seattle jest dopiero 50-te. Przede wszystkim łatwiej nas odwiedzić w Kanadzie, do której nie trzeba wiz, niż w USA. Więc mimo, iż w USA wg prawników jesteśmy od końca marca, fizycznie znajdziemy się tam pewnie w połowie wakacji.