W niedzielę u nas zaczął padać śnieg i tak padał z przerwami aż do wtorku.
Nie było go dużo, może 2cm dziennie, ale gdy temperatura spadła poniżej zera zaczęło się dziać źle. W poniedziałek rano autobusy jeździły objazdami ("snow route") - więc niepotrzebnie 30 minut czekałem wraz z innymi potencjalnymi pasażerami na nieczynnym przystanku. W pracy było nas może 10%, głównie ci co mieszkają na tyle blisko by mogli dość na piechotę.
Wieczorem kataklizm nabrał rozmachu - Bellevue i Seattle położone jest na dosyć stromym, pagórkowatym terenie, a każdy podjazd zamienił się w ślizgwakę i na ulicy działy się rzeczy jak na filmikach z Youtube'a - byłem świadkiem podobnego zjeżdżania na mniejszą skalę u nas koło domu gdy wracałem z zakupów z Safewaya.
We wtorek media trąbiły o tym by zostać w domu - większość posłuchała, przez co miasto było całkowicie wymarłe. Główne skrzyżowanie w Bellevue w poranne godziny szczytu świeciło pustkami, restauracje pozamykane, centra handlowe opustoszały. Nawet nowo otwarty z wielką pompą (kolejki przed sklepem, koncert Miley Cyrus) w poprzedni czwartek sklep Microsoftu był pustawy i można było w spokoju pooglądać nowe modele Windows 7 Phone.
Cały ten galimatias był spowodowany strategią walki ze śniegiem jaka jest powszechnie przyjęta w Seattle - przeczekanie - "śnieg spadł to i kiedyś stopnieje". Wbrew pozorom ma to dużo sensu, bo na przykład w zeszłym roku nie było ani jednego śnieżnego dnia. A po pierwszym dniu paraliżu ci co potrzebują gdzieś dojechać zakładają łańcuchy i dają sobie radę. Co ciekawe - chodnik były posypane solą już pierwszego dnia, a większość dróg w ogóle nie została posypana - mimo że USA to zdecydowanie bardziej kraj kierowców niż pieszych.
W środę sytuacja się ustabilizowała, śnieg zaczął topnieć a w Święto Dziękczynienia mieliśmy zimę już za sobą, a dziś w Black Friday znowu jest zielono i pochmurno, ale w górach na szczęście ciągle pada i nawet wyciągi w nieodległym Snoqualmie Pass są czynne.
Nie było go dużo, może 2cm dziennie, ale gdy temperatura spadła poniżej zera zaczęło się dziać źle. W poniedziałek rano autobusy jeździły objazdami ("snow route") - więc niepotrzebnie 30 minut czekałem wraz z innymi potencjalnymi pasażerami na nieczynnym przystanku. W pracy było nas może 10%, głównie ci co mieszkają na tyle blisko by mogli dość na piechotę.
Wieczorem kataklizm nabrał rozmachu - Bellevue i Seattle położone jest na dosyć stromym, pagórkowatym terenie, a każdy podjazd zamienił się w ślizgwakę i na ulicy działy się rzeczy jak na filmikach z Youtube'a - byłem świadkiem podobnego zjeżdżania na mniejszą skalę u nas koło domu gdy wracałem z zakupów z Safewaya.
We wtorek media trąbiły o tym by zostać w domu - większość posłuchała, przez co miasto było całkowicie wymarłe. Główne skrzyżowanie w Bellevue w poranne godziny szczytu świeciło pustkami, restauracje pozamykane, centra handlowe opustoszały. Nawet nowo otwarty z wielką pompą (kolejki przed sklepem, koncert Miley Cyrus) w poprzedni czwartek sklep Microsoftu był pustawy i można było w spokoju pooglądać nowe modele Windows 7 Phone.
Cały ten galimatias był spowodowany strategią walki ze śniegiem jaka jest powszechnie przyjęta w Seattle - przeczekanie - "śnieg spadł to i kiedyś stopnieje". Wbrew pozorom ma to dużo sensu, bo na przykład w zeszłym roku nie było ani jednego śnieżnego dnia. A po pierwszym dniu paraliżu ci co potrzebują gdzieś dojechać zakładają łańcuchy i dają sobie radę. Co ciekawe - chodnik były posypane solą już pierwszego dnia, a większość dróg w ogóle nie została posypana - mimo że USA to zdecydowanie bardziej kraj kierowców niż pieszych.
W środę sytuacja się ustabilizowała, śnieg zaczął topnieć a w Święto Dziękczynienia mieliśmy zimę już za sobą, a dziś w Black Friday znowu jest zielono i pochmurno, ale w górach na szczęście ciągle pada i nawet wyciągi w nieodległym Snoqualmie Pass są czynne.