Pogoda tej jesieni okazała się być łaskawa - padało w dni robocze, a w weekendy świeciło słońce. Zbiegło się to z długim weekendem z powodu święta dziękczynienia - w Kanadzie jest ono na początku października, inaczej niż w USA - każdy naród ma inne powody do wdzięczności.
Naszym celem tym razem była Vancouver Island, dobre miejsce na jesienne wyprawy, bo więcej drzew liściastych i mniejsze góry. Wyruszyliśmy promem z Tsawwassen do Schwarz Bay, tam nas zgarnął Przemo samochodem i pojechaliśmy do Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej.
Victoria jest mniejsza od Vancouver, ma takie urokliwe przedmieścia gdzie drogi są kręte, wąskie i nie wszystkie domy identyczne - miła odmiana po Richmond. Znajduje się tam też parlament, kilka innych starszych budynków, oraz zabytkowy zamek który wybudował lokalny przemysłowiec na przełomie XIX i XXw.
Stamtąd wyruszyliśmy na północ, w kierunku Nanaimo - po drodze kilka razy stawaliśmy na rożnych punktach widokowych. Nanaimo minęliśmy obwodnicą i skierowaliśmy się na zachód, do Port Alberni, gdzie planowaliśmy nocleg, po drodze zahaczając jeszcze o park narodowy z wielkimi "cedrami" (w Ameryce Północnej mówią tak na tuje). Port Alberni, mimo iż leży w środku wyspy, jest portem morskim, gdyż leży na końcu długiego fiordu wpadającego wprost do Pacyfiku.
Następnego dnia zrobiliśmy szybki przejazd nad wybrzeże bezpośrednio nad Pacyfikiem - prawe 100km drogi w jedną stronę przez góry, mijając jeziora, bez żadnych ludzkich osad czy choćby odgałęzień. Tak więc podziwialiśmy te krajobrazy z foteli samochodowych, kości rozprostowaliśmy dopiero na miejscu. Oglądałem zdjęcia stamtąd z różnych pór roku i krajobraz chyba nigdy się nie zmienia - szaro i mglisto. Plaża bardzo płaska a na niej morskie obrzydliwości - jakieś glony czy brunatnice, wyglądające jak włosy wyrywane z cebulkami, tyle że długi na kilka metrów a grube jak ręka - fuj! Potem poszliśmy zobaczyć tamtejszy las, a w nim spotkaliśmy niedźwiedzia, który nic nie robiąc sobie z turystów siedział sobie przy plaży i grzebał w ziemi.
Naszym celem tym razem była Vancouver Island, dobre miejsce na jesienne wyprawy, bo więcej drzew liściastych i mniejsze góry. Wyruszyliśmy promem z Tsawwassen do Schwarz Bay, tam nas zgarnął Przemo samochodem i pojechaliśmy do Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej.
Victoria jest mniejsza od Vancouver, ma takie urokliwe przedmieścia gdzie drogi są kręte, wąskie i nie wszystkie domy identyczne - miła odmiana po Richmond. Znajduje się tam też parlament, kilka innych starszych budynków, oraz zabytkowy zamek który wybudował lokalny przemysłowiec na przełomie XIX i XXw.
Stamtąd wyruszyliśmy na północ, w kierunku Nanaimo - po drodze kilka razy stawaliśmy na rożnych punktach widokowych. Nanaimo minęliśmy obwodnicą i skierowaliśmy się na zachód, do Port Alberni, gdzie planowaliśmy nocleg, po drodze zahaczając jeszcze o park narodowy z wielkimi "cedrami" (w Ameryce Północnej mówią tak na tuje). Port Alberni, mimo iż leży w środku wyspy, jest portem morskim, gdyż leży na końcu długiego fiordu wpadającego wprost do Pacyfiku.
Następnego dnia zrobiliśmy szybki przejazd nad wybrzeże bezpośrednio nad Pacyfikiem - prawe 100km drogi w jedną stronę przez góry, mijając jeziora, bez żadnych ludzkich osad czy choćby odgałęzień. Tak więc podziwialiśmy te krajobrazy z foteli samochodowych, kości rozprostowaliśmy dopiero na miejscu. Oglądałem zdjęcia stamtąd z różnych pór roku i krajobraz chyba nigdy się nie zmienia - szaro i mglisto. Plaża bardzo płaska a na niej morskie obrzydliwości - jakieś glony czy brunatnice, wyglądające jak włosy wyrywane z cebulkami, tyle że długi na kilka metrów a grube jak ręka - fuj! Potem poszliśmy zobaczyć tamtejszy las, a w nim spotkaliśmy niedźwiedzia, który nic nie robiąc sobie z turystów siedział sobie przy plaży i grzebał w ziemi.