piątek, 10 października 2008

California Dreamin' (2)

światowe życie

Po obudzeniu mieliśmy duże wątpliwości czy jesteśmy w okolicach słonecznego Los Angeles - chłodno, niebo zasnute chmurami - mimo że wszelkie prognozy obiecywały co innego. Nie daliśmy się jednak zniechęcić i wyruszyliśmy do Hollywood.

Dopiero będąc kierowcą w pełni dostrzegłem ogrom amerykańskich autostrad. Już w Seattle były imponujące, ale Los Angeles jest chyba najbardziej nasyconym nimi miastem. Cztery pasy w jedną stronę to minimum, a przy większym natężeniu ruchu to nawet i 8 (!!) się zdarza. Mało niestety jest wydzielonych pasów dla samochodów z więcej niż jednym pasażerem, a i wydostanie się z niego, kiedy od zjazdu dzieli 5 kolejnych pasów pełnych śmigających samochodów jest trochę stresujące. Niesamowite jest też to że nie tylko w centrum miast tak jest, kiedy jechaliśmy odcinkiem który nie był ani drogą krajową, tylko stanową i to jeszcze trochę znikąd-donikąd to też nie były węższe niż 4 pasy. Niestety wszystkie są z betonu, co ma szereg zalet, ale powoduje że jazda po nich jest głośna i mnie nie przypadła do gustu. Wątek autostrad już się pojawił raz, ale na mnie - dziecko ze Sląska :)- drogi zrobiły wielkie wrażenie, przy nich niemieckie autostrady w okolicach Berlina wyglądają trochę jak drogi osiedlowe - choć moim pierwszym wrażeniem z Los Angeles było to że bardzo przypomina właśnie Berlin.

Hollywood nie wygląda zbyt imponująco - większość atrakcji jest na jednej ulicy, trochę jak na odpuście na wsi:) - widzieliśmy wmurowane gwiazdki w chodnik, kino Chinese Theater gdzie odbywa się większość premier, oraz ślady stóp w gwiazd przed kinem. Tuż obok jest centrum handlowo rozrywkowe, gdzie z wielu atrakcji wybraliśmy gofry i zrobiliśmy zdjęcie napisu. Potem pojechaliśmy na Mulholland Drive - nie mieliśmy jakiś konkretnych planów - chcieliśmy się po prostu przejechać. Był to bardzo dobry pomysł, dosłownie kilkadziesiąt metrów od głównej ulicy zniknęli turyści i pojawiła się willowa zabudowa. Jechaliśmy krętą i wąską drogą w górę i w górę, bo Mulholland Dr wije się mniej więcej w połowie gór okalających Hollywood. Przy drodze znaleźliśmy świetny punkt widokowy, z którego obfotografowaliśmy napis Hollywood i Los Angeles.

Kolejnym etapem była plaża w Santa Monica. Pierwsza jest droga wzdłuż plaży, potem parkingi, następnie trawniki, palmy i chodnik. Potem zaczyna się piasek, ale tylko na chwilę, bo wzdłuż plaży biegnie specjalna ścieżka dla rowerzystów i rolkarzy (betonowa, idealnie równa). A potem jest plaża, która ma chyba z 200m szerokości. Kiedy już się rozłożyliśmy, pierwszą rzeczą było zobaczenie jaka jest woda w oceanie - i trochę jesteśmy zawiedzeni, bo myśleliśmy że będzie cieplejsza, ale można było w niej się pluskać bez szczękania zębami, więc w porównaniu z naszymi dotychczasowymi doświadczeniami z Bałtyku jest postęp. Ocean jest dosyć czysty, tylko że bardzo słony więc trzeba było uważać żeby się nie opić wody. Kolejna rzeczy która nam się spodobała to wielkie fale, kiedy stało się w wodzie do kolan, fala przykrywała człowieka do ramion. Niestety po 17 zaczęło się robić chłodno i musieliśmy wracać.

Następnym celem było Beverly Hills i Rodeo Drive. Na szczęście wszystkie sklepy były pozamykane, więc nie przepościliśmy wszystkich oszczędności. Jest tam ładnie i zadbanie, na Justynie wielkie wrażenie zrobiły schody pożarowe na zewnątrz całkiem przyzwoitych budynków - jak w Pretty Woman .

Światowe życie jednak chyba mi aż tak jak ludziom z branży filmowej nie służy, albo muszę się dużej aklimatyzować, bo następnego dnia obudziłem się przeziębiony i z gorączką; więc musieliśmy zmodyfikować nasz plan i zamiast sekwoi oglądaliśmy amerykańską służbę zdrowia. Jest kiepska - jak w Polsce czy w Kanadzie. Najpierw czekaliśmy trzy godziny zanim lekarz mnie przyjmie, żeby przepisał mi antybiotyk - jedyne 40$ za wizytę (co ciekawe taniej niż w Kanadzie, gdzie służba zdrowia jest bardziej upaństwowiona). Nowością było to, iż zamiast wypisywać recept faksują je do wskazanej apteki i tam się przyjeżdża je odebrać - nie bardzo wiedziałem jaką wskazać, więc kosztowało to nas kolejną godzinę błądzenia w poszukiwaniu apteki o wdzięcznej nazwie CVS. Na pocieszenie po ciężkim dniu okazało się, że lekarstwo rzeczywiście pomogło.

Brak komentarzy: