Gdy wyprowadzaliśmy się z mieszkania tymczasowego dostaliśmy od Betty rower - taki dosyć stary, który sobie cierpliwie w piwnicy czekał na koniec świata. Bardzo nam to pomogło, bo mogłem zacząć jeździć do pracy na moim drucianym osiołku bez większych nakładów. W międzyczasie kupiliśmy rower Justynie, potem przyszło lato, jeździliśmy więcej, okazało się że mój rower jest trochę dla mnie za mały i ma uszkodzoną przednią przerzutkę. Aż w połowie sierpnia zaczęło mi uchodzić powietrze. Szybko rower przestał nadawać się do jazdy. Z powodu mnogości braków zaczęliśmy się zastanawiać nad zakupem nowego roweru. Dużo kombinowaliśmy, aż w końcu wybór padł na KHS Urban Xpress. Nie jest to może Ferrari ale nie jest to też Ikarus :). Podczas kupowania i testowania pierwszy raz pojechałem z Vancouver do Richmond - okazało się to nie takie straszne jak się wydawało z mapy. Co prawda po richmondowej płaskości górki dały się we znaki, ale ścieżki i drogi rowerowe są w Vancouver naprawdę sensownie wytyczone tak, że nie trzeba co chwilę uchodzić z życiem przed pędzącą ciężarówką. W zasadzie dwa rozwiązanie wchodzą w grę: albo pasy dla rowerów na ruchliwej drodze, albo droga wśród jednorodzinnych domków, oznakowana jako "przyjazna rowerom", co objawia się specjalnymi przyciskami dla żądania zielonych świateł na przejściach, żeby dało się to zrobić nie zsiadając z siodełka.
Naszą pierwszą wspólną wyprawą do Vancouver była wyprawa do False Creek i w stronę UBC, do którego nie zdołaliśmy dotrzeć, ale udało nam się popodziwiać Downtown i plaże English Bay'a z perspektywy rowerzysty.
Naszą pierwszą wspólną wyprawą do Vancouver była wyprawa do False Creek i w stronę UBC, do którego nie zdołaliśmy dotrzeć, ale udało nam się popodziwiać Downtown i plaże English Bay'a z perspektywy rowerzysty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz