Już dwa tygodnie minęły od naszej wielkiej wyprawy na The Lions. To zdecydowanie największa wyprawa w której wzięliśmy udział odkąd przyjechaliśmy do Kanady - pod względem trudności, długości, ilość uczestników (zebrało nas się 12 osób!).
Góra okazała się być dużo większa niż się spodziewaliśmy - w Polsce 1649m to nie jest duża góra - poniemiecka Śnieżka z brukowaną drogą na szczyt ma tyle. A tu musieliśmy zrewidować nasze poglądy. Kiedy zaczyna się podchodzenie od 250m to 1400m w górę to jest dużo - tyle co na Rysy z Zakopanego. Druga różnica to śnieg - tu potrafi w zimę w górach spaść nawet 30m śniegu - sprawia to że szczyt powyżej 2500m są przykryte lodowcami.
Podejście rozpoczęliśmy od Lions Bay'a, na pólnóc od Vancouver, drogą na Whisler. Droga to taka Zakopianka, często tylko dwupasmowa, kręta, w remontach - ale na nazwę Sea to Sky zdecyowanie zasłużyła. Wije się wzdłuż brzegu Zatoki Horeshoe, na wschodzie mając strome góry i przez ten brak przestrzeni nie da się zbyt wysoko podjechać, więc trzeba dreptać na własnych nogach. Początkowe podejście jest dosyć łatwe, niestety po pewnym czasie pojawiają się liczne korzenia, zwalone drzewa.. (najmniej przyjemny odcinek). Wyżej tym las zanika, pojawiają się zachowane połacie śniegu oraz skały. Po drodze mieliśmy dwa większe postoje - jeden z widokiem na Unnecessary Mountain, a drugi na przełęczy przed podejściem na szczyt. Lionsy maja takie dwie główki i niestety okazało się, że wejście na nie to wyższa szkoła jazdy i tylko niektórzy się zdecydowali - dużo łańcuchów, trochę ekspozycji i dłuuuga droga w dół. Z naszego punktu przed szczytem też były wspaniałe widoki - Lions Bay i Horseshoe Bay z łódkami pozostawiającymi białe ślady na wodzie, Capilano Lake i Vancouver, niezliczone góry na północnym wschodzie - po horyzont tylko szczyty i szczyty; brakowało tylko tego górskiego jeziorka schowanego za Lionsami.
Schodzenie nie było takie męczące jak podchodzenie, ale mieliśmy już swoje w nogach - cała trasa w obie strony miała prawie 20km, a zakwasy przypomniały nam o eskapadzie jeszcze przez kilka dni - ale było warto.
Nasz pierwszy film: Prawie na szczycie
i panorama ze szczytu
Góra okazała się być dużo większa niż się spodziewaliśmy - w Polsce 1649m to nie jest duża góra - poniemiecka Śnieżka z brukowaną drogą na szczyt ma tyle. A tu musieliśmy zrewidować nasze poglądy. Kiedy zaczyna się podchodzenie od 250m to 1400m w górę to jest dużo - tyle co na Rysy z Zakopanego. Druga różnica to śnieg - tu potrafi w zimę w górach spaść nawet 30m śniegu - sprawia to że szczyt powyżej 2500m są przykryte lodowcami.
Podejście rozpoczęliśmy od Lions Bay'a, na pólnóc od Vancouver, drogą na Whisler. Droga to taka Zakopianka, często tylko dwupasmowa, kręta, w remontach - ale na nazwę Sea to Sky zdecyowanie zasłużyła. Wije się wzdłuż brzegu Zatoki Horeshoe, na wschodzie mając strome góry i przez ten brak przestrzeni nie da się zbyt wysoko podjechać, więc trzeba dreptać na własnych nogach. Początkowe podejście jest dosyć łatwe, niestety po pewnym czasie pojawiają się liczne korzenia, zwalone drzewa.. (najmniej przyjemny odcinek). Wyżej tym las zanika, pojawiają się zachowane połacie śniegu oraz skały. Po drodze mieliśmy dwa większe postoje - jeden z widokiem na Unnecessary Mountain, a drugi na przełęczy przed podejściem na szczyt. Lionsy maja takie dwie główki i niestety okazało się, że wejście na nie to wyższa szkoła jazdy i tylko niektórzy się zdecydowali - dużo łańcuchów, trochę ekspozycji i dłuuuga droga w dół. Z naszego punktu przed szczytem też były wspaniałe widoki - Lions Bay i Horseshoe Bay z łódkami pozostawiającymi białe ślady na wodzie, Capilano Lake i Vancouver, niezliczone góry na północnym wschodzie - po horyzont tylko szczyty i szczyty; brakowało tylko tego górskiego jeziorka schowanego za Lionsami.
Schodzenie nie było takie męczące jak podchodzenie, ale mieliśmy już swoje w nogach - cała trasa w obie strony miała prawie 20km, a zakwasy przypomniały nam o eskapadzie jeszcze przez kilka dni - ale było warto.
Nasz pierwszy film: Prawie na szczycie
i panorama ze szczytu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz