Na weekend wybraliśmy się do zimowej stolicy Ameryki Północnej - Whistler. Cel był jasny - zobaczyć Adama Małysza, tzn. skoki narciarskie Pucharu Świata. Wyjechaliśmy w sobotę dzikim świtem - Justyna, Stasiu, Michał, Ewa, Mateusz, Andrzej i Przemek. Miejsce, gdzie synchronizowaliśmy nasze samochody - Squamish, było też miejscem gdzie wynajęliśmy pokoje w ni to motelu ni to schronisku. Ale na razie się tam nie zatrzymywaliśmy na dłużej tylko jechaliśmy dalej aż pod samo Whistler, gdzie odbywały się zawody.
Widzów nie było dużo, ale i miejsce dla nich nie było jakieś rozległe. Zdecydowanie dominowały kolory biały i czerwony; i to nie tylko za sprawą Polaków, którzy byli chyba najliczniejszą etnicznie grupą, ale także Austriaków, Szwajcarów a także kilku Japończyków i Kanadyjczyków.
Zdążyliśmy prawie idealnie, podchodząc pod skocznię widzieliśmy skok Kamila Stocha, potem - Adama Małysza. W czasie przerwy między zawodami Staś udzielił wywiadu lokalnej telewizji na temat skoków narciarskich kobiet, oraz dlaczego tu przyjechaliśmy. Całe zawody trwały jeszcze 1,5h, niestety nie udało się naszym skoczkom stanąć na podium, ale Adam Małysz zdobył tytuł "Men of the day", czyli "Człowieka dnia", cokolwiek to znaczy.
Nieco zmarznięci czekaliśmy na okazję do zdjęcia z panem Adamem i niektórym się udało! Potem jeszcze zrobiliśmy sobie zdjęcie reprezentacji Microsoftu (i nie tylko) z Kanadyjską Królewską Konną Policją (ale bez koni) i pojechaliśmy zobaczyć nieco okolicznych wzgórz. Trochę przy tym nie mogliśmy znaleźć sensownego miejsca do zaparkowania na rozgrzebanej Sea To Sky Highway, ale w końcu się udało i po krótkim spacerze dotarliśmy nad wodospad - Brandywine Falls.
Stamtąd podjechaliśmy do Whistler - było już za późno na narty, ale chcieliśmy wykorzystać to że nie jesteśmy zmęczeni, ani na stoku i zobaczyć wioskę Whistler: sami narciarze, kurorty w najróżniejszych stylach, jeszcze więcej niż narciarzy było samochodów na parkingach.
Gdy już się zaczęło robić ciemno, wróciliśmy do Squamish, gdzie zjedliśmy obiad, stoczyliśmy bój z portierką o to żeby nam pozwoliła mieć koedukacyjne pokoje i oddaliśmy się odpoczywaniu: Mateusz robił mostek, Michał na moją prośbę miał powiedzieć 3 pozytywne zdania o mojej nowej czerwonej kurtce etc...
Następnego dnia rano podzieliśmy się na trzy grupy. Grupa patriotyczna - Staś i dwie Justyny (niestety Justynka nie dała się namówić tego dnia na narty) pojechali kibicować skoczkom - z ogromnym sukcesem, bo Adam Małysz zajął 4 miejsce - najlepsze w sezonie. Grupa posiadaczy karnetów na Whistler (Przemo, Mateusz, Andrzej i ja) pojechaliśmy jeździć na nartach - to był mój pierwszy wyjazd na taką dużą góre i pierwsze narty od prawie dwóch lat - ale nie było tak źle, jako że Andrzej i Mateusz się uczyli jeździć na deskach, a warunki śniegowe były dosyć dobre. Trzecia grupa - nie znający strachu Ewa i Michał postanowili się wdrapać na Stawamusa, co nawet w lecie nie jest łatwe, ale dla prawdziwych profesjonalistów cóż znaczą drobne trudności!
Tymczasem zdecydowany amator narciarski był pod wielkim wrażeniem sieci wyciągów jakie oplatają dwie góry - Whistler i Blackcomb - że jedzie się, ciągle wyżej i wyżej i wyżej i końca nie widać. Mimo że na dole temperatura była znośna, na ponad 2 tys. m. było już dobre -15°C i do tego wiało. Ale wrażenie niezapomniane. Pod koniec dnia jeszcze przejechaliśmy się kolejką Peak2Peak, czyli łączącą dwa szczyty - największa na świecie (przynajmniej odległości między głównymi "pylonami" nad doliną są największe). Innymi nowościami były "skimaty" czyli ruchome chodniki dla bardzo początkujących narciarzy i "staroamerykańskie" wyciągi krzesełkowe, gdzie nie ma żadnej zamykanej barierki.
Punktem zbiorczym dla trzech wypraw było znowu Squamish, tym razem Boston Pizza, do której nie udało nam się wybrać poprzedniego dnia. Czekamy sobie dużą grupą na stolik, a tu wchodzi duża grupa ludzi, jednakowo ubrani, mówiący po polsku - reprezentacja skoczków. Tak więc udało się zdobyć kolejne zdjęcia (niestety nie nam) i możemy się poszczycić tym, że jedliśmy nasze pizze vis a vis Adama Małysza i polskiej reprezentacji.
Do domu wróciliśmy późnym wieczorem, niemiłosiernie zmordowani - ale fajnie było.
Widzów nie było dużo, ale i miejsce dla nich nie było jakieś rozległe. Zdecydowanie dominowały kolory biały i czerwony; i to nie tylko za sprawą Polaków, którzy byli chyba najliczniejszą etnicznie grupą, ale także Austriaków, Szwajcarów a także kilku Japończyków i Kanadyjczyków.
Zdążyliśmy prawie idealnie, podchodząc pod skocznię widzieliśmy skok Kamila Stocha, potem - Adama Małysza. W czasie przerwy między zawodami Staś udzielił wywiadu lokalnej telewizji na temat skoków narciarskich kobiet, oraz dlaczego tu przyjechaliśmy. Całe zawody trwały jeszcze 1,5h, niestety nie udało się naszym skoczkom stanąć na podium, ale Adam Małysz zdobył tytuł "Men of the day", czyli "Człowieka dnia", cokolwiek to znaczy.
Nieco zmarznięci czekaliśmy na okazję do zdjęcia z panem Adamem i niektórym się udało! Potem jeszcze zrobiliśmy sobie zdjęcie reprezentacji Microsoftu (i nie tylko) z Kanadyjską Królewską Konną Policją (ale bez koni) i pojechaliśmy zobaczyć nieco okolicznych wzgórz. Trochę przy tym nie mogliśmy znaleźć sensownego miejsca do zaparkowania na rozgrzebanej Sea To Sky Highway, ale w końcu się udało i po krótkim spacerze dotarliśmy nad wodospad - Brandywine Falls.
Stamtąd podjechaliśmy do Whistler - było już za późno na narty, ale chcieliśmy wykorzystać to że nie jesteśmy zmęczeni, ani na stoku i zobaczyć wioskę Whistler: sami narciarze, kurorty w najróżniejszych stylach, jeszcze więcej niż narciarzy było samochodów na parkingach.
Gdy już się zaczęło robić ciemno, wróciliśmy do Squamish, gdzie zjedliśmy obiad, stoczyliśmy bój z portierką o to żeby nam pozwoliła mieć koedukacyjne pokoje i oddaliśmy się odpoczywaniu: Mateusz robił mostek, Michał na moją prośbę miał powiedzieć 3 pozytywne zdania o mojej nowej czerwonej kurtce etc...
Następnego dnia rano podzieliśmy się na trzy grupy. Grupa patriotyczna - Staś i dwie Justyny (niestety Justynka nie dała się namówić tego dnia na narty) pojechali kibicować skoczkom - z ogromnym sukcesem, bo Adam Małysz zajął 4 miejsce - najlepsze w sezonie. Grupa posiadaczy karnetów na Whistler (Przemo, Mateusz, Andrzej i ja) pojechaliśmy jeździć na nartach - to był mój pierwszy wyjazd na taką dużą góre i pierwsze narty od prawie dwóch lat - ale nie było tak źle, jako że Andrzej i Mateusz się uczyli jeździć na deskach, a warunki śniegowe były dosyć dobre. Trzecia grupa - nie znający strachu Ewa i Michał postanowili się wdrapać na Stawamusa, co nawet w lecie nie jest łatwe, ale dla prawdziwych profesjonalistów cóż znaczą drobne trudności!
Tymczasem zdecydowany amator narciarski był pod wielkim wrażeniem sieci wyciągów jakie oplatają dwie góry - Whistler i Blackcomb - że jedzie się, ciągle wyżej i wyżej i wyżej i końca nie widać. Mimo że na dole temperatura była znośna, na ponad 2 tys. m. było już dobre -15°C i do tego wiało. Ale wrażenie niezapomniane. Pod koniec dnia jeszcze przejechaliśmy się kolejką Peak2Peak, czyli łączącą dwa szczyty - największa na świecie (przynajmniej odległości między głównymi "pylonami" nad doliną są największe). Innymi nowościami były "skimaty" czyli ruchome chodniki dla bardzo początkujących narciarzy i "staroamerykańskie" wyciągi krzesełkowe, gdzie nie ma żadnej zamykanej barierki.
Punktem zbiorczym dla trzech wypraw było znowu Squamish, tym razem Boston Pizza, do której nie udało nam się wybrać poprzedniego dnia. Czekamy sobie dużą grupą na stolik, a tu wchodzi duża grupa ludzi, jednakowo ubrani, mówiący po polsku - reprezentacja skoczków. Tak więc udało się zdobyć kolejne zdjęcia (niestety nie nam) i możemy się poszczycić tym, że jedliśmy nasze pizze vis a vis Adama Małysza i polskiej reprezentacji.
Do domu wróciliśmy późnym wieczorem, niemiłosiernie zmordowani - ale fajnie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz