Wreszcie minęła przeprowadzka i udało nam się wyrwać gdzieś na weekend.
Tym razem celem była Bowen Island - nieduża (7km x 7km) wyspa położona tuż obok West Vancouver - Podróż promem z Horseshoe Bay trwała niecałe 20 minut. Na wyspie są trzy szczyty - najwyższy - Mt. Gardner (720m) - był naszym celem. Wyspa nie jest bezludna, posiada własną jednostkę administracyjną. Mieszka tam prawie 4 tysiące ludzi. Jeśli komuś się bardzo spodobało tam mieszkanie, to niestety musimy ostrzec że domy są drogie, najtańszą ruderę widzieliśmy po 700 tys. CAD, najdroższy dom - 7 mln CAD.
Ponieważ samochody zaparkowaliśmy w West Vancouver, nasza wyprawa na Bowen Island zaczynała się na poziomie morza - rozgrzewką był spacer do sklepu spożywczego, gdzie uzupełniliśmy zapasy i ruszyliśmy płaskim odcinkiem przez las, łąkę i wzdłuż jeziora. Po drodze spotkaliśmy jakąś polską rodzinę, która się ucieszyła że taka młodzież dzielnie maszeruje :)
Wspinanie rozpoczęło się po jakichś 4km - drogą do ściągania drewna, dopiero po dwóch godzinach i postoju doszliśmy do szczytu. Niestety okazało się, że to było jakieś lokalne maksimum z nadajnikiem telekomunikacyjnym, więc musieliśmy nieco wrócić i dopiero kontynuować nasz marsz na Mt. Gardner. Wkrótce weszliśmy na grań i dopiero wtedy doceniliśmy uroki wycieczki - roztaczała się przed nami panorama zachodniej części zatoki HorseShoe i Sunshine Coast. Pozwoliliśmy sobie więc na dłuższy postój i planowanie wyprawy morskiej w te okolice.
Szczerze byliśmy przekonani, że to koniec podchodzenia i teraz już tylko z górki - na szczęście srodze się zawiedliśmy i po kolejnej godzinie marszu pod górkę znaleźliśmy się na właściwym szczycie. Tak jak wcześniej wyczytaliśmy w opisie szlaku, było tam lądowisko helikoptera - taka drewniana platforma 4x4m, nic nadzwyczajnego, ale dobrze się tam odpoczywało. Minęli nas tam państwo z dwojgiem dzieci noszonych na nosidełkach na plecach - niezła mają kondycję! Nie zabawiliśmy tam zbyt długo, bo okazało się że 20m dalej jest drugie lądowisko, tym razem z widokiem na wschód - Vancouver i szczyt Cypress.
Oczywiście przenieśliśmy się tam i kontynuowaliśmy nasz bierny wypoczynek tak, że minęły nasz aż cztery inne grupy zdobywców szczytu. W jednej z nich była Kanadyjka, która rozpoznała, że mówimy po polsku - okazało się, że była na stypendium na Politechnice Krakowskiej - jeszcze dużo pamiętała, np. Jubilat :) Wymieniliśmy kilka uwag o chodzeniu po górach tu i w Tatrach - podobały im się nasze schroniska. Bo niestety górami ciężko im zaimponować.
Kiedy już zaczęliśmy się obawiać, że nie zdążymy na prom, ruszyliśmy w drogę powrotną - ale inną trasą. Po drodze Łukasz wygłosił hasło wyprawy: "Peak is down there", do napotkanych turystów, którzy pytali: "Daleko jeszcze?", a nas instruowali którędy mamy schodzić do autobusu.
Schodziliśmy może dwie godziny, potem jeszcze musieliśmy się odnaleźć na lokalnych drogach i znaleźć miejsce, gdzie można spotkać autobus. Andrzej nie miał tyle cierpliwości i zabrał się stopem, a my po 20 minutach skorzystaliśmy z jedynej linii autobusowej na Bowen Island.
Przed odpłynięciem jeszcze pokusiliśmy się o smażoną rybę w lokalnej knajpce i pospieszyliśmy na prom - na szczęście nie ostatni. Okazało się że prom jest płatny tylko w jedną stronę (tam). Wracając po prostu się wchodzi i płynie - gdyby się jeszcze dało tylko wracać...
Poza naszymi zdjęciami mamy jeszcze zdjęcia od Łukasza
Tym razem celem była Bowen Island - nieduża (7km x 7km) wyspa położona tuż obok West Vancouver - Podróż promem z Horseshoe Bay trwała niecałe 20 minut. Na wyspie są trzy szczyty - najwyższy - Mt. Gardner (720m) - był naszym celem. Wyspa nie jest bezludna, posiada własną jednostkę administracyjną. Mieszka tam prawie 4 tysiące ludzi. Jeśli komuś się bardzo spodobało tam mieszkanie, to niestety musimy ostrzec że domy są drogie, najtańszą ruderę widzieliśmy po 700 tys. CAD, najdroższy dom - 7 mln CAD.
Ponieważ samochody zaparkowaliśmy w West Vancouver, nasza wyprawa na Bowen Island zaczynała się na poziomie morza - rozgrzewką był spacer do sklepu spożywczego, gdzie uzupełniliśmy zapasy i ruszyliśmy płaskim odcinkiem przez las, łąkę i wzdłuż jeziora. Po drodze spotkaliśmy jakąś polską rodzinę, która się ucieszyła że taka młodzież dzielnie maszeruje :)
Wspinanie rozpoczęło się po jakichś 4km - drogą do ściągania drewna, dopiero po dwóch godzinach i postoju doszliśmy do szczytu. Niestety okazało się, że to było jakieś lokalne maksimum z nadajnikiem telekomunikacyjnym, więc musieliśmy nieco wrócić i dopiero kontynuować nasz marsz na Mt. Gardner. Wkrótce weszliśmy na grań i dopiero wtedy doceniliśmy uroki wycieczki - roztaczała się przed nami panorama zachodniej części zatoki HorseShoe i Sunshine Coast. Pozwoliliśmy sobie więc na dłuższy postój i planowanie wyprawy morskiej w te okolice.
Szczerze byliśmy przekonani, że to koniec podchodzenia i teraz już tylko z górki - na szczęście srodze się zawiedliśmy i po kolejnej godzinie marszu pod górkę znaleźliśmy się na właściwym szczycie. Tak jak wcześniej wyczytaliśmy w opisie szlaku, było tam lądowisko helikoptera - taka drewniana platforma 4x4m, nic nadzwyczajnego, ale dobrze się tam odpoczywało. Minęli nas tam państwo z dwojgiem dzieci noszonych na nosidełkach na plecach - niezła mają kondycję! Nie zabawiliśmy tam zbyt długo, bo okazało się że 20m dalej jest drugie lądowisko, tym razem z widokiem na wschód - Vancouver i szczyt Cypress.
Oczywiście przenieśliśmy się tam i kontynuowaliśmy nasz bierny wypoczynek tak, że minęły nasz aż cztery inne grupy zdobywców szczytu. W jednej z nich była Kanadyjka, która rozpoznała, że mówimy po polsku - okazało się, że była na stypendium na Politechnice Krakowskiej - jeszcze dużo pamiętała, np. Jubilat :) Wymieniliśmy kilka uwag o chodzeniu po górach tu i w Tatrach - podobały im się nasze schroniska. Bo niestety górami ciężko im zaimponować.
Kiedy już zaczęliśmy się obawiać, że nie zdążymy na prom, ruszyliśmy w drogę powrotną - ale inną trasą. Po drodze Łukasz wygłosił hasło wyprawy: "Peak is down there", do napotkanych turystów, którzy pytali: "Daleko jeszcze?", a nas instruowali którędy mamy schodzić do autobusu.
Schodziliśmy może dwie godziny, potem jeszcze musieliśmy się odnaleźć na lokalnych drogach i znaleźć miejsce, gdzie można spotkać autobus. Andrzej nie miał tyle cierpliwości i zabrał się stopem, a my po 20 minutach skorzystaliśmy z jedynej linii autobusowej na Bowen Island.
Przed odpłynięciem jeszcze pokusiliśmy się o smażoną rybę w lokalnej knajpce i pospieszyliśmy na prom - na szczęście nie ostatni. Okazało się że prom jest płatny tylko w jedną stronę (tam). Wracając po prostu się wchodzi i płynie - gdyby się jeszcze dało tylko wracać...
Poza naszymi zdjęciami mamy jeszcze zdjęcia od Łukasza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz