środa, 7 kwietnia 2010

Southwest tour (1)

Za namową Tomka postanowiliśmy w Spring Break zrobić jakąś większą wycieczkę. Padały różne ciekawe propozycje, ale w końcu zdecydowaliśmy się odwiedzić Marka w Los Alamos - zwiedzić Nowy Meksyk i okolice.

Zarówno Tomek, jak i my, przylecieliśmy w środę wieczorem do Albuquerque, skąd odebrał nas Marek. Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła naszą uwagę było suche i zimne powietrze. W porwaniu z naszą waszyngtońską wilgocią to w Los Alamos, na wysokości 2225m, czuliśmy się, jakbyśmy w ogóle nie wysiedli z samolotu - aklimatyzacja szła nam topornie, ciągle byliśmy wysuszeni i co jakiś czas mieliśmy drobne krwawienia z nosa - niczym Hans Castorp w Davos. W czwartek zwiedzaliśmy główną atrakcję - Bradbury Science Museum i posłuchaliśmy pogadanki o historii broni atomowej.


Odwiedziliśmy też muzeum miejskie, mieszące się w dawnej szkole dla chłopców, która była do II Wojny Światowej jedynym budynkiem w Los Alamos.

Wieczorem wyruszyliśmy do Cortez w Kolorado, które było naszym pierwszym przystankiem. Po drodze, jeszcze przed zmrokiem, zdążyliśmy wjechać na pustynię, która robi duże wrażenie, kiedy się tak jedzie godzinami bez żadnych zmian w krajobrazie.

Poranek w Cortez przywitał nas deszczową pogodą i ciężkimi ponurymi chmurami. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od wiosek indiańskich w Mesa Verde. Tam, na szczytach płaskowyżu - gdzie było najwięcej opadów - Indianie uprawiali kukurydzę, a w ścianach i jaskiniach budowali swoje osady z piaskowca. Potem przyszło oziębienie klimatu, zaczęły się susze i głód, więc Indianie przenieśli się na południe. Tu też pierwszy raz w tym roku padał na nas śnieg - zima w Waszyngtonie była łagodna, a Mesa Verde, leżące na porównywalnej szerokości geograficznej co Gibraltar, przywitało nas zawieją.

Nasze dalsze plany na piątek nie były do końca sprecyzowane, poza tym, że chcieliśmy dotrzeć do Moab w Utah - ruszyliśmy więc do Four Corners, by zobaczyć miejsce, gdzie rogami stykają się cztery stany. Po drodze dzielnie pokonaliśmy dwie burze, a gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że jest zamknięte:( No cóż - jego wyjątkowość polegała tylko na abstrakcji - mapie, pustynia wszędzie taka sama.


Dalej pojechaliśmy do Bluff w Utah i skręciliśmy na południe, by zobaczyć Monument Valley. Po drodze zahaczyliśmy o kanion rzeki San Juan i park stanowy Goosenecks.


Krajobraz zmieniał się w coraz bardziej fantastyczny i marsjański, a kapryśna pogoda jeszcze bardziej potęgowała to wrażenie. W końcu dotarliśmy do Monument Valley, gdzie udało nam się trafić na krótki moment jasnego nieba i ciepłego zachodzącego słońca. A potem długa droga do Moab.


Brak komentarzy: