sobota, 17 maja 2008

Jak to z Seattle było (1)

W minioną niedzielę pojechaliśmy do Seattle. Mój manager zaplanował dla mnie szkolenie i spotkanie projektowe, więc był to dobry powód żeby odwiedzić (pierwszy raz w życiu) USA.
Jechaliśmy tam autokarem z lotniska w Richmond. Okazało się że kierowcą był Polak, ale nie udało nam się z nim porozmawiać, bo miał innych pasażerów na głowie. Na granicy, musieliśmy wszyscy wysiąść, żeby amerykańskie służby celne mogły skontrolować autokar. W tym czasie inni celnicy kontrolowali nas. Musieliśmy zapłacić po 6$ od osoby za druk I-94, pozwolić pobrać odciski palców, zrobić nam zdjęcie i już (po godzinie formalności) byliśmy na amerykańskiej ziemi. Nie dostrzegliśmy od razu dużej różnicy między Kanadą a USA, te same małe miasteczka, autostrada (betonowa) w lesie i góry. Dopiero przed Seattle zaczęło się robić bardziej miejsko i inaczej - przybyło hipermarketów, pasów na autostradzie i samochodów. Już w Seattle byliśmy świadkami ogromnego zmotoryzowania amerykanów - autostrada - po 5 pasów w każdą stronę - i morze samochodów po horyzont.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z autokaru - że jest tam dużo bardziej "miejsko" niż w Vancouver. Jest więcej kilkupiętrowych budynków (można powiedzieć - kamienic) i mimo że to nie było Downtown z wieżowcami, czuło się że jest się w mieście - mniej zieleni, większy ruch, gęstsza zabudowa niż w Richmond.
Nasz hotel - Washington Athletic na rogu 6th Ave i Union St - o przede wszystkim klub fitness: pierwsze 10 pięter to basen, siłownie, SPA, solaria, kawiarnie etc, dopiero wyżej jest 10 pięter hotelu, więc wieżowiec z niego też niezbyt duży. Niestety nie udało się nam skorzystać z tych atrakcji, bo szkolenie, Microsoft i życie w wielkim mieście było wystarczająco zajmujące i męczące. Mieszkaliśmy na 16 piętrze w pokoju 1609. Z okna był widok na niezbyt atrakcyjny dach budynku obok (hucząca klimatyzacja) i Puget Sound.
W poniedziałek rano pojechałem na szkolenie autobusem. Przez pierwsze piętnaście minut autobus wił się po Downtown i zgarniał pracowników Microsoftu (bo to linia ekspresowa Seattle - Microsoft - Redmond) a potem jechał ponad 20 minut autostradą. Bo w Seattle komunikacja publiczna to prawie wyłącznie autobusy (częściowo po autostradach). Wbrew pozorom taka jazda była dosyć szybka i względnie komfortowa (autobus miał WiFi), a autostrad w Seattle jest dużo więc w wiele miejsc można tak dojechać. Pierwsza rzecz jaka zaskoczyła mnie w autobusie to fakt, że nie ma tam biletów jednorazowych - są albo chipowe miesięczne, albo po prostu wrzuca się monety do automatu, aż ten powie "dosyć". Kierowca może nam na życzenie dać taki świstek (dosłownie) który mówi nam że możemy się przesiadać. Za przejazd w obrębie Downtown się nie płaci (w godzinach 6-17), płaci się za linie dalekobieżne - kiedy jedzie się z Dowtown na przedmieścia, to przy wysiadaniu - a kiedy odwrotnie - przy wsiadaniu. To jedna z tych małych, prostych, a sensownych optymalizacji życia które widzieliśmy w USA. Kolejną była wahadłowa kasa na stołówce Microsoftu: do jednej kasjerki były dwie kolejki, pani obsługiwała najpierw jedną osobę. potem się obracała i drugą, a ta pierwsza w tym czasie zbierała się ze swoim obiadem i portfelem. Tomek Kmiecik, z którym jadłem lunch, powiedział że to jedna z lepszych stołówek na kampusie Microsoftu, a na deptaku do niej prowadzącym jest Microsoft Hall of Fame - galeria produktów w odciśniętych w płytach chodnikowych - nigdy nie myślałem że jest tego tak dużo.
Główny kampus jest ogromny, ma chyba ze 5km kwadratowych, a poza nim są jeszcze dwa mniejsze kampusy w Redmond, ale do nich nie dotarłem: "A tych budynków jest sto czterdzieści i sam już nie wiem co się w nich mieści" . Jest za to pełno zieleni, boiska, ścieżki do biegania, komunikacja wewnętrzna (Microsoft Shuttle) i rzeczywiście jest to miejsce gdzie przyjemnie się przebywa. Przy Redmond nasz Microsoft w Richmond wygląda jak Lidl albo Biedronka:(.
Szkolenie (budynek 21) "Debugging in .NET" było interesujące, człowiek który je prowadził (John Robbins) był bardzo rozeznany w temacie i mówił tak że słuchało się go z otwartymi ustami. Mimo że szkolenie było tablicowe (bez komputerów), więc początkowo byłem nastawiony do niego sceptycznie.
Po szkoleniu poszedłem na do Rohana (menedżera) (budynek 88), bo chciałem go poznać osobiście. Udało mi się spotkać go spotkać, a także mojego szefa projektu (Heng) i naszego skip-skip-menadżera (Ying). Wszyscy byli bardzo sympatyczni, ale jak już zaczęliśmy rozmawiać o projekcie to nam w końcu zeszło 3 godziny wyszedłem dopiero przed ósmą. Wracałem taksówką, a kierowca - latynos - opowiadał o korkach i o tym, że akurat dobrą porą jedziemy, bo jest mecz baseballa i wszyscy siedzą przed telewizorami.

Brak komentarzy: