Następne dwa dni nie przyniosły wielu nowych wrażeń - wykład i całodzienne spotkanie z zespołem - burze mózgów, pytania, rysowanie schematów na tablicy itd. Zjedliśmy w tym czasie jeden obiad w hotelu który był równie drogi co niesmaczny, więc nie ryzykowaliśmy dalej. Udało się nam jednak przejechać się Monorailem i popatrzeć na miasto z góry (ze Space Needle).
W czwartek wracaliśmy do Richmond. Mieliśmy pociąg o 7:40, ale wszystkie instrukcje wskazywały na to żeby być wcześniej, bo musieliśmy odebrać zakupiony elektronicznie bilet kolejowy. Dworzec King Station w Seattle wyglądał jak dworce w Polsce - nie wyróżniał się specjalną estetyką, czystością czy nowoczesnością. W środku, po tym jak odebraliśmy papierowy bilet, kazali nam czekać w długiej kolejce do odprawy paszportowej. Do drugiego pociągu, który w tym czasie odchodził w kierunku Portland, też była kolejka, ale nieco mniejsza.
Kiedy Justyna czekała w kolejce, ja poszedłem nadać naszą walizkę bagażu - bo przekraczała wymiary bagażu podręcznego - limity są podobne jak w samolotach, tyle że bagażu dużego można mieć trzy sztuki zamiast dwóch, a także dwie sztuki bagażu podręcznego. Niestety nasza walizka miała nadwagę, więc musiałem przepakować trochę rzeczy do innego pudła, na szczęście bez dodatkowej opłaty.
Po przekroczeniu punktu kontroli paszportów, gdzie zamienili nam nasze bilety na małe karteczki z numerem miejsca, skierowali nas na peron, gdzie już stał nasz pociąg. Był ogromny - nie ze względu na długość, bo miał tylko 3 wagony (w tym jeden barowy), ale ze względu na wzrost. Był dużo wyższy niż polskie pociągi. Przestrzeń od powierzchni peronu do wzrostu dorosłego człowieka zajmował luk bagażowy, a dopiero wyżej była przestrzeń pasażerska. W środku też było dużo miejsca, przestrzeń na bagaż podręczny była nawet większa niż w PKP i do tego dużo miejsca na nogi. Fotele były lotnicze, niestety siedzieliśmy po wschodniej stronie pociągu, a okazało się że wszystkie fajne widoki były po zachodniej.
Przejazd przez Seattle nie wyróżniał się niczym, pociąg nie spieszył się, najprawdopodobniej nie przekraczał 80km/h - czas podróży autobusem z Vancouver Downtown do Seattle jest porównywalny, bo w pociągu kontrola paszportowa jest przed i nie wlicza się do czasu jazdy:)
Większość trasy prowadzi wzdłuż wybrzeża, przy czym wzdłuż oznacza "góra kilkadziesiąt metrów od plaży", często było tak że przez okno było widać było od razu taflę zatoki (jakbyśmy byli na statku), a z drugiej strony bardzo strome zbocze góry.
Do Surrery (miast na zaraz na południowy wschód od Richmond) dojechaliśmy po niecałych 3h, a potem powoli kluczyliśmy przez Vancouver próbując pokonać wysoki most na rzece Fraser. A na sam koniec, kiedy już dojechaliśmy tuż do stacji, kierownik pociągu powiedział, że teraz będziemy się cofać żeby wieczorem pociąg miał łatwiejszy start - i cofaliśmy się tak przez ponad 20 minut. Jeszcze tylko kontrola krótka kontrola paszportowa i byliśmy w Vancouver.
W czwartek wracaliśmy do Richmond. Mieliśmy pociąg o 7:40, ale wszystkie instrukcje wskazywały na to żeby być wcześniej, bo musieliśmy odebrać zakupiony elektronicznie bilet kolejowy. Dworzec King Station w Seattle wyglądał jak dworce w Polsce - nie wyróżniał się specjalną estetyką, czystością czy nowoczesnością. W środku, po tym jak odebraliśmy papierowy bilet, kazali nam czekać w długiej kolejce do odprawy paszportowej. Do drugiego pociągu, który w tym czasie odchodził w kierunku Portland, też była kolejka, ale nieco mniejsza.
Kiedy Justyna czekała w kolejce, ja poszedłem nadać naszą walizkę bagażu - bo przekraczała wymiary bagażu podręcznego - limity są podobne jak w samolotach, tyle że bagażu dużego można mieć trzy sztuki zamiast dwóch, a także dwie sztuki bagażu podręcznego. Niestety nasza walizka miała nadwagę, więc musiałem przepakować trochę rzeczy do innego pudła, na szczęście bez dodatkowej opłaty.
Po przekroczeniu punktu kontroli paszportów, gdzie zamienili nam nasze bilety na małe karteczki z numerem miejsca, skierowali nas na peron, gdzie już stał nasz pociąg. Był ogromny - nie ze względu na długość, bo miał tylko 3 wagony (w tym jeden barowy), ale ze względu na wzrost. Był dużo wyższy niż polskie pociągi. Przestrzeń od powierzchni peronu do wzrostu dorosłego człowieka zajmował luk bagażowy, a dopiero wyżej była przestrzeń pasażerska. W środku też było dużo miejsca, przestrzeń na bagaż podręczny była nawet większa niż w PKP i do tego dużo miejsca na nogi. Fotele były lotnicze, niestety siedzieliśmy po wschodniej stronie pociągu, a okazało się że wszystkie fajne widoki były po zachodniej.
Przejazd przez Seattle nie wyróżniał się niczym, pociąg nie spieszył się, najprawdopodobniej nie przekraczał 80km/h - czas podróży autobusem z Vancouver Downtown do Seattle jest porównywalny, bo w pociągu kontrola paszportowa jest przed i nie wlicza się do czasu jazdy:)
Większość trasy prowadzi wzdłuż wybrzeża, przy czym wzdłuż oznacza "góra kilkadziesiąt metrów od plaży", często było tak że przez okno było widać było od razu taflę zatoki (jakbyśmy byli na statku), a z drugiej strony bardzo strome zbocze góry.
Do Surrery (miast na zaraz na południowy wschód od Richmond) dojechaliśmy po niecałych 3h, a potem powoli kluczyliśmy przez Vancouver próbując pokonać wysoki most na rzece Fraser. A na sam koniec, kiedy już dojechaliśmy tuż do stacji, kierownik pociągu powiedział, że teraz będziemy się cofać żeby wieczorem pociąg miał łatwiejszy start - i cofaliśmy się tak przez ponad 20 minut. Jeszcze tylko kontrola krótka kontrola paszportowa i byliśmy w Vancouver.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz