Tak się złożyło, że do Vancouver wylecieliśmy tego samego dnia, co Krzyś, jednak spotkać udało nam się dopiero w niedzielę.
Mieliśmy się zdzwonić w niedzielę rano, ale my wyjechaliśmy do kościoła na 10:00 i tylko wysłaliśmy maila, że spotkamy się na stacji Burrard Skytrain o 12. Po mszy podjechaliśmy samochodem w okolice stacji Nanaimo (niestety nie ma tam Park&Ride, więc parkowaliśmy w bocznej uliczce) i pojechaliśmy SkyTrainem do centrum.
SkyTrain to w pełni zautomatyzowana (bez maszynisty) szybka kolejka miejska. Co ciekawe, nie ma automatycznych drzwi oddzielających peron od torów. Większość trasy jest napowietrzna i tylko w Downtown schodzi pod ziemię. Zaczyna się na Waterfront i biegnie aż do New Westminster, które okrąża, po czym dużym łukiem zawraca z powrotem do centrum. Kursuje bardzo często, zanim podeszliśmy z samochodu widzieliśmy jak uciekły nam 4 kursy.
Na stacji Burrard czekaliśmy i czekaliśmy, ale Krzyśka nie było, nie mogliśmy się do niego dodzwonić, a żadne z nas nie ma telefonu komórkowego. Kiedy już naczekaliśmy się dość, postanowiliśmy podjechać jeszcze do końcowej stacji Waterfront (póki mieliśmy jeszcze ważne bilety) i zobaczyć SeaBusa. I akurat kiedy wysiedliśmy z kolejki i szliśmy rampą do przystani, spotkaliśmy Krzyśka, który nie odebrał naszego maila, ale też szedł zobaczyć SeaBusa.
SeaBus to kolejny element transportu publicznego w Vancouver. Ten szybki prom w ciągu 15 min. przewozi pasażerów z Vancouver Downtown do North Vancouver w poprzek zatoki Burrarda. Mieści on około 400 pasażerów i kursuje średnio co pół godziny.
Kiedy już nacieszyliśmy się tym, że dzięki zamiłowaniu do komunikacji publicznej spotkaliśmy się mimo tego, że się nie dogadaliśmy, poszliśmy zwiedzać Downtown.
Krzysiek poprowadził nas najpierw do zegara parowego, a potem do Chinatown. To był nasz pierwszy dzień w centrum i pierwszy dzień kiedy było widać góry, więc na każdej przecznicy zatrzymywaliśmy się i robiliśmy zdjęcia.
"Tu jest bardziej jak w Chinach" - skomentował Krzysiek, porównując tutejsze chińskie osiedle do Chinatown w Londynie, które jest wg. niego bardziej reprezentacyjne i turystyczne, a tutejsze jest bardziej brudne i mieszkalne. Byliśmy w chińskim ogrodzie "Dr Sun Yat Sen Classical Garden", podobno pierwszym klasycznym chińskim ogrodzie poza Chinami. Musi tu być pięknie na wiosnę, choć teraz też było ładnie i zielono, zważywszy na to, że mamy styczeń.
Downtown zrobiło na nas negatywne wrażenie. Nigdy wcześniej nie byliśmy w żadnej dzielnicy wieżowców i kojarzyły nam się raczej ze lśniącymi szklano-stalowymi budynkami banków. Tu większość wieżowców, to nie budynki komercyjne, a apartamentowce. Ulice są brudne, jest dużo jest żebraków, często z głównej alei skręca się w wąską uliczkę, gdzie na asfalcie poniewierają się śmieci nie mieszczące się już w kontenerach. Po sennym Steveston, brzydkim, ale względnie czystym centrum Richmond spodziewaliśmy się czegoś na poziomie. Z daleka - zwłaszcza z nocnego SeaBusa - wygląda bardzo ładnie, ale nie chcielibyśmy tam mieszkać.
Po Downtown poszliśmy na krótki spacer do Stanley Parku, jest tam ładnie, zwłaszcza jak na tą porę roku. Mają dobrze wydzielone ścieżki rowerowe i chodniki, więc fajnie musi się tam jeździć.
O zmierzchu wróciliśmy sobie do centrum trolejbusem, przepłynęliśmy SeaBusem tam i z powrotem (i nie byliśmy jedynymi pasażerami którzy tak robili!), a potem wróciliśmy do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz