Wreszcie wakacje! Niestety czas kiedy miało się więcej dni wolnych niż przychodów odszedł w niepamięć i musieliśmy się zadowolić krótszym urlopem - ledwie tygodniowym. Nasz wybór padł na Kelowne i doline rzeki Okanagan - najcieplejsze miejsca w Kanadzie, najbliższy kanadyjski miejski ośrodek na kontynencie - zaledwie 400km.
Pojechaliśmy tam w piątkę - my, Anitka oraz Piotrek ze swoją siostrą Gosią. Piotrek jechał samochodem z naszą walizką, a my autobusem (żeby sobie spać po drodze). Wyjeżdżaliśmy w sobotę rano i już na samym początku zaczęły się piętrzyć trudności - w piątkowy wieczór wybuchł wielki pożar lasu na zachodnim brzegu jeziora Okanagan i do Vancouver dochodziły sprzeczne komunikaty - główna droga do Kelowny została zamknięta, tysiące ludzi ewakuowanych itd.. Dla bezpieczeństwa zadzwoniliśmy do naszego hostelu, ale się okazało że nie taki diabeł straszny jak go malują, więc wyruszyliśmy.
Autobus miał jechać obiazdem od Merrit przez Kalmloops, Vernon i do Kelowny - dodatkowe 1.5h drogi. Jednak pierwsze dwie godziny to była podróż przez Lower Mainland, kanadyjską autostradą, po płaskim i tylko góry na południu i północy zbliżały się do nas. Przed Hope płaska przestrzeń skurczyła się zupełnie i jechaliśmy doliną przez przepiękne Góry Nadbrzeżne. Długie podjazdy, zjazdy serpentyny - na szczęście pogoda dopisywała i ruch nie był zbyt duży. Im bardziej przesuwaliśmy się na wschód tym bardziej zielone lasy się przerzedzały i roślinność stawała się bardziej sucha, stepowa, nawet pustynna. W Merrit widoki przypomniały bardziej Kalifornie niż to do czego przywykliśmy w Vancouver. Gdzieś w przed Vernon na bezchmurnym horyzoncie pojawił się wielki bury kleks - zorientowaliśmy się że to dym z pożaru - wyglądało to trochę jak wybuch wulkan. Wysiadając w Kelownie czuło się trzydziestosiedmiostopniowy upał, oraz zapach ogniska.
Szybko znaleźliśmy taksówkę i dojechaliśmy do hostelu Samesun (polecamy!) - Piotrek z Gosią byli chwile później. Atmosfera bardzo przypomniały nam Los Angeles - piaszczyste wzgórza porośnięte gdzieniegdzie jakaś zielenina, upał i żółty smog nad miastem. Zaraz po wstępnym wypakowaniu się poszliśmy nad jezioro, sprawdzić czy woda jest ciepła - krótki pięciominutowy spacer. Na szczęście woda okazała się być akceptowalna - nie gorąca, nie zimna - dobra do pływania - po krótkiej naradzie, bo było już po dziewiętnastej, zdecydowaliśmy się wrócić po stroje i popływać. Nie było już potem dnia bez pływania - zauważyliśmy że w wodzie pływają spopielone szczątki drzew, a z nieba leci popiół zostawiając idealnie szare ślady na naszych jasnych ubraniach. Po zachodzie słońca wróciliśmy do Hostelu i wyruszyliśmy na żer. Niestety Downtown Kelowny nie jest zbyt przyjazne turystom o tej porze, ale się udało i spać nie szliśmy głodni.
Niedziele poświęciliśmy na piesze zwiedzenie Kelowny - centrum - podobała nam się jego parterowość. Cały czas rozglądaliśmy się też za sławnym Ogopogo, czyli potworem z jeziora - za dowód jego istnienia można dostać milion dolarów! Potem poszliśmy na spacer w poszukiwaniu innej plaży. Okazało się że mieszkalnej części miasta, co przecznicę jest taka mikroplaża o szerokości drogi. Po południu zdecydowaliśmy wyruszyć na poszukiwania samochodem i znaleźliśmy Gyro Beach - długa, szeroka plaża, bardzo powoli nabierająca głębokości - będzie to nasze ulubione miejsce pływania.
Pojechaliśmy tam w piątkę - my, Anitka oraz Piotrek ze swoją siostrą Gosią. Piotrek jechał samochodem z naszą walizką, a my autobusem (żeby sobie spać po drodze). Wyjeżdżaliśmy w sobotę rano i już na samym początku zaczęły się piętrzyć trudności - w piątkowy wieczór wybuchł wielki pożar lasu na zachodnim brzegu jeziora Okanagan i do Vancouver dochodziły sprzeczne komunikaty - główna droga do Kelowny została zamknięta, tysiące ludzi ewakuowanych itd.. Dla bezpieczeństwa zadzwoniliśmy do naszego hostelu, ale się okazało że nie taki diabeł straszny jak go malują, więc wyruszyliśmy.
Autobus miał jechać obiazdem od Merrit przez Kalmloops, Vernon i do Kelowny - dodatkowe 1.5h drogi. Jednak pierwsze dwie godziny to była podróż przez Lower Mainland, kanadyjską autostradą, po płaskim i tylko góry na południu i północy zbliżały się do nas. Przed Hope płaska przestrzeń skurczyła się zupełnie i jechaliśmy doliną przez przepiękne Góry Nadbrzeżne. Długie podjazdy, zjazdy serpentyny - na szczęście pogoda dopisywała i ruch nie był zbyt duży. Im bardziej przesuwaliśmy się na wschód tym bardziej zielone lasy się przerzedzały i roślinność stawała się bardziej sucha, stepowa, nawet pustynna. W Merrit widoki przypomniały bardziej Kalifornie niż to do czego przywykliśmy w Vancouver. Gdzieś w przed Vernon na bezchmurnym horyzoncie pojawił się wielki bury kleks - zorientowaliśmy się że to dym z pożaru - wyglądało to trochę jak wybuch wulkan. Wysiadając w Kelownie czuło się trzydziestosiedmiostopniowy upał, oraz zapach ogniska.
Szybko znaleźliśmy taksówkę i dojechaliśmy do hostelu Samesun (polecamy!) - Piotrek z Gosią byli chwile później. Atmosfera bardzo przypomniały nam Los Angeles - piaszczyste wzgórza porośnięte gdzieniegdzie jakaś zielenina, upał i żółty smog nad miastem. Zaraz po wstępnym wypakowaniu się poszliśmy nad jezioro, sprawdzić czy woda jest ciepła - krótki pięciominutowy spacer. Na szczęście woda okazała się być akceptowalna - nie gorąca, nie zimna - dobra do pływania - po krótkiej naradzie, bo było już po dziewiętnastej, zdecydowaliśmy się wrócić po stroje i popływać. Nie było już potem dnia bez pływania - zauważyliśmy że w wodzie pływają spopielone szczątki drzew, a z nieba leci popiół zostawiając idealnie szare ślady na naszych jasnych ubraniach. Po zachodzie słońca wróciliśmy do Hostelu i wyruszyliśmy na żer. Niestety Downtown Kelowny nie jest zbyt przyjazne turystom o tej porze, ale się udało i spać nie szliśmy głodni.
Niedziele poświęciliśmy na piesze zwiedzenie Kelowny - centrum - podobała nam się jego parterowość. Cały czas rozglądaliśmy się też za sławnym Ogopogo, czyli potworem z jeziora - za dowód jego istnienia można dostać milion dolarów! Potem poszliśmy na spacer w poszukiwaniu innej plaży. Okazało się że mieszkalnej części miasta, co przecznicę jest taka mikroplaża o szerokości drogi. Po południu zdecydowaliśmy wyruszyć na poszukiwania samochodem i znaleźliśmy Gyro Beach - długa, szeroka plaża, bardzo powoli nabierająca głębokości - będzie to nasze ulubione miejsce pływania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz